Recenzja gry Crashlands – Don’t Starve na wesoło i na piątkę z plusem
Luty dopiero co się rozpoczął, a już trafia się solidny kandydat do tytułu mobilnej gry roku. Crashlands, czyli dzieło trójki braci, to wesoły survival, w który po prostu świetnie się gra!
- barwna i ładna oprawa graficzna;
- zabawny świat i zapadające w pamięć postacie niezależne;
- gra jest po prostu wciągająca (syndrom jeszcze jednego questu);
- ciekawy system walki – łatwy do zrozumienia, a mimo to wymagający uwagi;
- ogromny świat, złożony z trzech różnych krain;
- rozbudowany i mądrze zaprojektowany system craftingu;
- crossplatformowość.
- na PC typowe problemy portów z urządzeń mobilnych;
- taka sobie oprawa dźwiękowa.
Branżę gier wideo można opisać, parafrazując cytat z Forresta Gumpa: jest ona jak pudełko czekoladek – nigdy nie wiadomo, co nam się trafi. Mowa również o wielkich produkcjach, o których przed premierą wiemy (zdawałoby się) wszystko, a i tak potrafią nas zaskoczyć – czasem pozytywnie, czasem negatywnie. Zasada ta jeszcze bardziej pasuje do mniejszych, niezależnych tytułów tworzonych przez małą grupkę fascynatów – wśród zalewu produkcji nudnych, brzydkich i niedopracowanych wypada od czasu do czasu prawdziwa perełka.
Crashlands to właśnie jedna z takich jakże miłych niespodzianek. Ta wyjątkowo wysoko oceniania produkcja rodzinnego studia Butterscotch Shenanigans (prowadzi je trzech braci) zaskoczyła branżę niczym zima drogowców. Bez cienia przesady można powiedzieć, że już teraz (w lutym!) mamy do czynienia z poważnym kandydatem do tytułu mobilnej gry roku. Zapnijcie zatem pasy, bo opowieść w Crashlands zaczyna się niczym u Hitchcocka – od trzęsienia ziemi. A potem – zgodnie z założeniem – jest już tylko lepiej!
W kosmosie nikt nie usłyszy krzyku kuriera
Przygoda w Crashlands rozpoczyna się na statku kosmicznym – nasza bohaterka o imieniu Flux jest bowiem kurierem międzyplanetarnym. Wszystko idzie całkiem nieźle aż do momentu, gdy pojawia się pewien kosmita z przerośniętym ego oraz trudnym do wymówienia imieniem Hewgodooko. Jak można się domyślić, w efekcie tej niezbyt przyjacielskiej wizyty rozbijamy się na obcej planecie, a naszym zadaniem staje się odbudowanie statku i dostarczenie transportowanych towarów do oczekujących na nie adresatów – czego jak czego, ale etosu pracy Flux odmówić nie można. Tutaj rozpoczyna się właściwa zabawa, w trakcie której trafiamy do losowo tworzonych biomów, gdzie zbieramy różne składniki, tworzymy z nich przedmioty, walczymy z potworami, wykonujemy zadania dla (przyjaznych tym razem) kosmitów, a wszystko to, by odlecieć z felernej planety i wypełnić swoje zobowiązania.

Pierwsze skojarzenie, jakie pojawiło się w mojej głowie po odpaleniu gry, dotyczyło... Narnii C. S. Lewisa. Jak wielu z Was pewnie pamięta, w trakcie podróży statkiem „Wędrowiec do Świtu” bohaterowie książki natrafiają na różne dziwy, a wśród nich na istoty zwane Łachonogami – mają one jedną wielką stopę, więc poruszając się, skaczą, a przy tym nieźle hałasują. Pierwszymi stworami, z jakim mamy w do czynienia Crashlands, są wompity, czyli coś w rodzaju psa skrzyżowanego ze słoniem, a do tego kicającego na jednej stopie. Florę i faunę planety, na której się rozbiliśmy, zaprojektowano tak, że zarówno cieszy oko, jak i stwarza pewne pole do popisu mechanice rozgrywki. Oto wompity atakują w ten sposób, że co jakiś czas skaczą, zadając obrażenia w punkcie lądowania – chwilę wcześniej miejsce to zostaje oznaczone czerwonym okręgiem, co pozwala z niego wybiec i uniknąć trafienia. Na tej samej zasadzie atakują inne stwory, czy to owadopodobne glutterflye strzelające trującymi kulami czy kretopodobne tartile zachowujące się jak... moździerze. Cała walka zyskuje dzięki temu zręcznościową mechanikę znaną z różnych gier MMO – mnie przywiodła na myśl WildStara, także z powodu podobieństw estetycznych, w końcu obie te produkcje są wyjątkowo barwne.
