filmomaniak.pl Newsroom Filmy Seriale Obsada Netflix HBO Amazon Disney+ TvFilmy
Filmy i seriale 26 stycznia 2006, 14:13

Uwe Boll - czarodziej kinematografii

Trudno zaprzeczyć, że Uwe Boll zrobił w ciągu kilku ostatnich lat oszałamiającą karierę. Niestety, wielu graczom oglądającym wypociny niemieckiego reżysera daleko do oddawania pokłonów na jego cześć. I doprawdy, trudno im się dziwić...

Już po kilkudziesięciu minutach poszukiwań materiałów do poniższego artykułu, złapałem się za głowę. W ciągu dwóch ostatnich lat, Uwe Boll przysporzył sobie ogromną liczbę wrogów, a krytyczne wypowiedzi ciągną się za nim jak nieuleczalna choroba. Mimo to niemiecki reżyser ma wszystkich przeciwników głęboko gdzieś i konsekwentnie uprawia swoje poletko.

Uwe Boll

W czerwcu ubiegłego roku skończył czterdzieści lat. W ciągu tego okresu dorobił się kilku fakultetów i oficjalnie posługuje się tytułem doktora, co bez trudu można sprawdzić na stronach internetowych, poświęconych którejkolwiek z jego ostatnich produkcji filmowych. Karierę naukową rozpoczął od reżyserii, którą studiował w Monachium i Wiedniu. Oprócz tego Uwe Boll brał się za literaturę, filmoznawstwo i ekonomię. Z tego ostatniego kierunku Niemiec wyniósł zdecydowanie najwięcej. Filmów wszak kręcić nie potrafi, ale kombinować pieniądze na swoje kolejne hity, owszem.

Kamerą zainteresował się będąc dzieckiem. W swojej oszczędnej nocie biograficznej wspomina, że zanim poszedł na studia, nakręcił kilka krótkich filmów. Hobby szybko przerodziło się w prawdziwą pasję. Kilkunastoletni Boll zdecydował się na szkołę filmową, gdzie mógł rozwijać swój dyskusyjny talent. W 1984 nakręcił krótkometrażowy film o wymownym tytule Forest (Las). Młody Uwe zapewne nie przypuszczał wówczas, że 20 lat później będzie u szczytu popularności.

Od samego początku „kariery” reżysera, Uwe Boll koncentrował się na produkcji filmów grozy: Death (1985), The Valley of the Ancients (1986), Suicide (1989), Amoklauf (1992). Owszem, zdarzały się mu również komedie, ale generalnie Niemca ciągnęło w kierunku szeroko pojętej fantastyki. Być może właśnie dlatego, kiedy wreszcie mógł się pokazać poza granicami Niemiec, również postawił na horror. Sanctimony (2000) opowiada historię maklera giełdowego, który jest również seryjnym mordercą, pozbawiającym swoje ofiary oczu, uszu i języków. Przez kolejne dwa lata, Boll intensywnie produkował kolejne dzieła. Paradoksalnie, zarówno Blackwoods (2002), jak i Heart of America (2003) zebrały przyzwoite recenzje. Duża w tym zasługa scenarzysty, Roberta Deana Kleina, któremu udało się opowiedzieć ciekawe historie (pierwszy film to thriller psychologiczny, drugi to dramat). Uwe Boll nie miał jednak zamiaru rezygnować ze swojego ulubionego gatunku. Równolegle z Heart of America przygotowywał horror w konwencji splatter gore. Jego tytuł po dziś przeklinają niemal wszyscy fani gry, służącej filmowi za pierwowzór. Chodzi oczywiście o House of the Dead...

Uwe Boll, rozpychając się łokciami pomiędzy graczami, stał się w tym środowisku personą niezwykle popularną. Niestety, w negatywnym kontekście. Niemal każdej wieści o filmach Niemca towarzyszą złośliwe komentarze. Łatwo to zresztą sprawdzić, choćby i na naszym forum.

Reżyser pozostaje jednak niewzruszony. Z uporem godnym maniaka pozyskuje kolejne licencje i otwarcie deklaruje, że będzie na ich podstawie tworzył nowe filmy. Wspomniany wyżej House of the Dead, Alone in the Dark, rzucony w styczniu do kin BloodRayne i aktualnie produkowany Dungeon Siege. W planach na najbliższą przyszłość Postal, Far Cry, Fear Effect i Hunter: The Reckoning. Grafik jest dość napięty. Ostatni film z powyższej listy ma się ukazać już w 2008 roku.

Skąd Uwe Boll bierze na to pieniądze? Jest kilka teorii. Główny zainteresowany przyznaje, że filmy kręci dzięki licznym sponsorom i jest to chyba najbardziej logiczne rozwiązanie, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę to, że wszystkie obrazy produkowane są przez firmę będącą własnością reżysera (Boll KG). Niemiec nie puka do dużych wytwórni, które byłyby gotowe wyłożyć kasę. Zamiast tego pozyskuje środki od licznych przyjaciół, a także osób trzecich, przyciąganych np. nazwiskami aktorów. W przeszłości mówiło się też o sumie 100 milionów dolarów, które rzekomo Boll miałby przeznaczać na produkcję filmów z własnych środków. Wydaje się to jednak mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę budżet wszystkich obrazów, jakie już ukazały się lub ukażą się w najbliższej przyszłości.

Na początku listopada ubiegłego roku świat obiegła informacja mówiąca o tym, że reżyser pozyskuje pieniądze, wykorzystując lukę w niemieckim prawie. Patent jest prosty: Uwe Boll zamierza zrobić kolejny film, ale do działania potrzebni mu są inwestorzy, gotowi „utopić” w projekcie trochę gotówki. Na brak chętnych reżyser nie narzeka, co już wkrótce owocuje powstaniem obrazu. Ten ostatni po premierze okazuje się kompletną klapą, ale żaden z inwestorów nie załamuje rąk. Według niemieckiego prawa, jeśli film poniesie klęskę, dobrowolną wpłatę można sobie odpisać w zeznaniu podatkowym. Partnerzy Bolla w tym niecnym procederze nic nie tracą – wręcz przeciwnie, zyskują. Doktor może tworzyć kolejne dzieła na podstawie gier video. Interes kręci się sam.

Zakładając, że powyższe rewelacje są prawdziwe, Uwe Boll okazałby się skończoną kanalią, świadomie rujnując kolejne licencje tylko po to, aby się dorobić. Według opublikowanych na początku listopada informacji, kontrowersyjny zapis miał zniknąć z niemieckiego ustawodawstwa w styczniu 2006 roku. I głównie z tego powodu, nie należy dawać im wiary. Gdyby bowiem byłby to jedyny, realny sposób na pozyskanie przez Bolla gotówki, po filmie In the Name of the King: A Dungeon Siege Tale (kosztującym bagatela 60 milionów dolarów), nie powinniśmy więcej słyszeć o naszym ukochanym reżyserze. A tymczasem już teraz wiadomo, że kolejnym hitem wyprodukowanym w Boll KG będzie Postal – aktualnie trwają intensywne prace nad scenariuszem.

Nie da się jednak ukryć, że coś jest na rzeczy. House of the Dead kosztował 7 milionów dolarów, w kinach zarobił około sześciu. W tym wypadku można śmiało powiedzieć, że koszty zwróciły się (resztę najprawdopodobniej dorobiła sprzedaż płyt DVD, zarówno wypożyczalniom, jak i prywatnym klientom). Drugi z filmów Bolla (Alone in the Dark) cieszył się podobnymi wynikami finansowymi – około 5,5 miliona dolarów, z tym że jego produkcja pochłonęła cztery razy większą sumę. Sukces? Wręcz przeciwnie.

Należy sobie w tym miejscu postawić pytanie – jaki sponsor byłby w stanie dalej inwestować w produkcje Uwe Bolla, widząc utopione wcześniej 15 milionów dolarów? Logicznie rzecz biorąc – żaden, ale jeśli weźmiemy pod uwagę rewelacje o kombinacjach z niemieckim prawem, to już inna kwestia. Nie zapominajmy, że oba filmy – House of the Dead i Alone in the Dark – zebrały katastrofalnie niskie noty (odpowiednio 2.2/10 i 2.3/10, według serwisu IMDb). Wszystko na to wskazuje, że z wyprodukowanym za 25 milionów dolarów filmem BloodRayne będzie jeszcze gorzej. Trzy tygodnie wyświetlania nie przyniosły nawet trzech milionów dolarów zysku. Ocena 2.2/10 na łamach serwisu IMDb mówi sama za siebie...

Uwe Boll często podkreśla, że jest wielkim fanem gier video, a zwłaszcza tych, które ma przyjemność reżyserować. O tym, że deklaracje te należy traktować z przymrużeniem oka, przekonał się Blair Erickson, który został poproszony przez niemieckiego reżysera o stworzenie scenariusza do filmu Alone in the Dark. Rozpoczynając współpracę z Bollem, nie widział on żadnej z jego produkcji, ale o wchodzącym wówczas na ekrany House of the Dead, zdążył już nasłuchać się wielu negatywnych opinii...

Erickson zmierzał ze scenariuszem Alone in the Dark w dobrym kierunku. Marzyła mu się mroczna i mistyczna opowieść w stylu pierwszych odsłon cyklu i konsekwentnie realizował swoje zamiary. Ericksonowi pomagała w tym nie tylko doskonała znajomość gier wyprodukowanych przez Infogrames, ale również głębokie zamiłowanie do twórczości Howarda Phillipsa Lovecrafta. Niestety, Uwe Boll miał zupełnie inne spojrzenie na postać Edwarda Carnby’ego, jak i ogólny klimat filmu. Zażądał od scenarzysty, aby wplótł w opowieść siejące zagładę bronie oraz pościgi samochodowe. Prywatny detektyw, w którego rolę wcielił się później Christian Slater, miał również obowiązkowo dysponować nadnaturalnymi zdolnościami, pozwalającymi na walkę z potworami. Erickson zrozumiał, że Boll ma mizerne pojęcie o istocie serii Alone in the Dark (zwłaszcza o jej pierwszych odcinkach) i, że zbudowana przez niego opowieść o złu czającym się w ciemnościach, w wizji niemieckiego reżysera nie będzie miała racji bytu.

Uwe Boll postawił na swoim. Zrezygnował z usług Ericksona i stworzenie scenariusza powierzył innym autorom. Peter Scheerer oraz Michael Roesch całkowicie podporządkowali się zaleceniom niemieckiego reżysera. Efekty tej pracy można było podziwiać w amerykańskich kinach na początku ubiegłego roku. Mimo ogromnej fali krytyki ze strony recenzentów, narzekających na żenującą fabułę i fatalne dialogi w Alone in the Dark, Boll jest najwyraźniej ze swoich nowych podopiecznych zadowolony. Zarówno Sheerer jak i Roesch są odpowiedzialni za scenariusze do Far Cry oraz Fear Effect, o czym informuje nas przywołany już tu kilkukrotnie serwis IMDb.

Taki właśnie jest Uwe Boll. Jeśli ktoś mu nie pasuje, usuwa go z ekipy realizującej film. Zaufanym ludziom pozostawia urzeczywistnienie swojej wizji, zapewniając sobie przy okazji święty spokój. Niemiec owładnięty jest manią wielkości. Uważa, że wszystko co robi, jest znakomite i nie potrafi przyznać się do popełnianych błędów. Dlatego właśnie często jesteśmy świadkami absurdalnych komentarzy wygłaszanych przez reżysera, jak ta, która miała miejsce po zakończeniu specjalnego pokazu Alone in the Dark. Stwierdził on wówczas, że na sali było 280 osób, a tylko pięciu idiotów skrytykowało film. Później okazało się, że wśród tych „idiotów” znaleźli się uznani krytycy z Edmonton Journal, New York Times, Slant Magazine, eFilmCritic i Variety.

Uważany jest za zabawnego człowieka. Zawsze uśmiechnięty i przyjacielski, kompletnie nie radzi sobie jednak na planie. O powstawaniu filmu BloodRayne krążą już legendy. Zapewne nigdy nie wyszłyby one na światło dzienne, gdyby Niemiec umiał trzymać język za zębami. Przed specjalnym pokazem swojego najnowszego dzieła, pochwalił się dziennikarzom, że Michael Madsen non stop chodził pijany. Ben Kingsley odmówił wzięcia udziału we wspólnych scenach z Madsenem, gdyż obaj panowie nie znoszą się od momentu spotkania na planie filmu Gatunek (Species). Jak w takich warunkach można w ogóle myśleć o stworzeniu dobrego filmu?

Podejście Bolla do aktorów woła o pomstę do nieba. Niemiec przyznał się, że nie ma dla niego żadnego znaczenia, kogo obsadzi w danej roli – ważne, aby kandydat miał popularne nazwisko, które przyciągnie do filmu zagranicznych inwestorów. Aktorów do BloodRayne wytypował na dwa tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć. Nie było mowy o jakimkolwiek konkretnym treningu z bronią, która w obrazie Bolla używana jest przecież bardzo często. Niemiec poluje na nazwiska, przeglądając ich grafiki. Jeśli ktoś ma przerwę i narzeka na brak zajęć, trafia właśnie do produkcji niemieckiego reżysera. W ten oto sposób możemy wytłumaczyć, dlaczego w produkcji tych szmir biorą udział gwiazdy – może nie z najwyższej półki, ale rozpoznawalne przez wielu entuzjastów kina na całym świecie.

Żeby było jeszcze śmieszniej, Boll ma poważne problemy w komunikowaniu się w języku angielskim. Wspomniany wyżej Blair Erickson, który miał okazję wymieniać poglądy z twórcą Alone in the Dark na temat scenariusza, był zdegustowany faktem, że niemiecki reżyser ma kłopot z napisaniem zdania, które byłoby poprawnie gramatycznie. Niedoszły autor skryptu zastanawia się, jak w takich warunkach można w ogóle myśleć o reżyserowaniu filmu, w którym wszyscy aktorzy rozmawiają właśnie po angielsku...

Czy ktoś zatrzyma tego człowieka? Obawiam się, że nikt. Uwe Boll ma łeb na karku, wie jak radzić sobie z dalszym finansowaniem swoich chorych projektów, a to właśnie pieniądze zapewniają kontynuację kolejnych przedsięwzięć. Możemy tylko mieć nadzieję, że Niemiec wreszcie nauczy się kręcić filmy, zatrudniać dobrych scenarzystów i brać aktorów odpowiednich do swoich ról, a nie „nazwiska z łapanki”.

Ileż można jednak czekać?

Krystian „U.V. Impaler” Smoszna

Uwe Boll w pigułce:

  • Ulubiona potrawa: Sauerbaten (tradycyjne niemieckie danie).
  • Ulubiony film: Once Upon a Time in America.
  • Ulubiony aktor: Al Pacino.
  • Ulubiony sport: Boks.
  • Ulubiony klub: Bayer Leverkusen.
  • Ulubiony napój: czerwone wino.
  • Ulubiona muzyka: od klasyki, poprzez techno, do metalu.
  • Ulubiony zespół: Rammstein.
  • Ulubione piwo: Bitburger.
  • Ulubiona książka: Mars Fritza Zorna.
  • Ulubione ubranie: sportowe i dżinsy.
  • Ulubione gry: Silent Hill, Halo 2 i Hitman.

Krystian Smoszna

Krystian Smoszna

Gra od 1985 roku i nadal mu się nie znudziło. Zaczynał od automatów i komputerów ośmiobitowych, dziś gra głównie na konsolach i pececie w przypadku gier strategicznych. Do szeroko rozumianej branży pukał już pod koniec 1996 roku, ale zadebiutować udało się dopiero kilka miesięcy później, kilkustronicowym artykułem w CD-Action. Gry ustawiły całą jego karierę zawodową. Miał być informatykiem, skończył jako pismak. W GOL-u od blisko dwudziestu lat. Gra w zasadzie we wszystko, bez podziału na gatunki, dużą estymą darzy indyki. Poza grami interesuje się piłką nożną i Formułą 1, na okrągło słucha też muzyki ekstremalnej.

więcej