filmomaniak.pl Newsroom Filmy Seriale Obsada Netflix HBO Amazon Disney+ TvFilmy
Filmy i seriale 23 maja 2003, 15:41

autor: Piotr Stasiak

Matrix: Reaktywacja - recenzja filmu

Jedna z najważniejszych produkcji kina science-fiction powraca w nowej odsłonie. Pierwszy Matrix był genialny. Drugi jest najbardziej irytującym filmem roku. Dlaczego? Bo zadaje mnóstwo pytań i na odpowiedź każe czekać do listopada.

Matrix Reaktywacja – recenzja filmu

Jedna z najważniejszych produkcji kina science-fiction powraca w nowej odsłonie. Pierwszy Matrix był genialny. Drugi jest najbardziej irytującym filmem roku. Dlaczego? Bo zadaje mnóstwo pytań i na odpowiedź każe czekać do listopada.

Cóż ja wam mogę napisać, czego jeszcze nie wiecie o „Reaktywacji”? I co gorsza – jak napisać tak, aby nie zepsuć zabawy zdradzając coś, co nie powinno zostać zdradzone. „Matrix” jest wszędzie dookoła nas. I nie mówię tu bynajmniej o ciągach zielonych znaków, z których podobno zbudowany jest nasz świat. Mówię o tym, że film „Matrix” atakuje nas ze wszystkich stron, uparcie wciska się w świadomość. Jeżeli postanowiłeś nie przeczytać nic o „Reaktywacji” przed obejrzeniem filmu, czekały cię ciężkie wyrzeczenia. Musiałeś zrezygnować z oglądania połowy fajnych stron w internecie i lektury większości gazet. Jeżeli nawet profilaktycznie omijałeś w TV programy filmowe, na „Matrixa” z pewnością natknąłeś się w Wiadomościach. Czarne postacie w okularkach zaskakiwały cię w reklamach Samsunga, napojów Powerade, dezodorantów, szamponu (te dwie ostatnie to istna profanacja). Chodząc po ulicach musiałeś zapewne mieć zamknięte oczy, aby nie widzieć plakatów na każdym słupie. A – gdy mając już serdecznie dość tego marketingowego Matrixowego bełkotu - postanowiłeś ukoić nerwy w pobliskim pubie, zapewne zaatakowała cię przebrana za Trinity hostessa, proponując promocję piwa Heineken. Istny horror.

Jeżeli jednak przetrwałeś to wszystko i nadal chcesz iść do kina, postaraj się przypomnieć sobie, czym był dla Ciebie pierwszy „Matrix”. W czasach gdy nie mówiono jeszcze o nim per „kultowy obraz intelektualnego kina akcji”, a jego twórcy - bracia Andy i Larry Wachowski - nie byli tajemniczymi guru Hollywood, tylko zwykłymi podtatusiałymi panami mieszkającymi w Chicago. Myślę, że odczucia każdego widza podczas seansu w 1999 roku były podobne. Pamiętam bardzo dobrze, że na sali było może kilkadziesiąt osób. Gdy Trinity uciekając przed policją przebiegła po ścianie, kilka osób zachichotało i posypały się ironiczne komentarze. Potem jednak złośliwe śmiechy umilkły, a na twarzach malowało się istne uwielbienie. Pomysł był bajecznie prosty, a zarazem tak straszliwie świeży - świat, w którym żyjemy, tak naprawdę nie jest prawdziwy. To projekcja, wirtualna rzeczywistość, którą wkładają nam do mózgów superzaawansowane maszyny. Maszyny, które sami stworzyliśmy, a które zbuntowały się i przejęły władzę nad Ziemią. W tym świecie istnieje jedynie garstka ludzi, którzy znają prawdę. Tworzą ruch oporu przed wszechpotężnymi komputerami. Nasz bohater, Neo, jest jednym z nich.

Naprawdę współczuję braciom Wachowskim. Ich nowy film prawdopodobnie padnie pod presją wybujałych oczekiwań, jakie wytworzyła jedna z najlepszych kampanii promocyjnych w historii kina. To właśnie świeża idea była podstawową zaletą „Matrixa”. Powodem, dla którego po skończonym seansie mówiliśmy do siebie – „to jest genialne”. A teraz, kiedy wszyscy razem z Neo wzięliśmy czerwoną pigułkę, znamy już tajemnicę. Już nas ona nie zaskoczy. Znamy już świat „Matrixa”, teraz pozostaje jedynie mozolne odkrywanie kolejnych wątków, budowanie kolejnych szczebli wtajemniczenia. A to nigdy nie jest tak fascynujące, jak początkowe wielkie odkrycie.

Dlatego wielu może uznać, że „Reaktywacja” jest słabsza od pierwowzoru. Zaczyna się powoli – Morfeusz, Trinity i Neo przybywają do Syjonu, ostatniego bastionu ludzkości. Poznajemy nowych towarzyszy broni. Patrzymy, jak wygląda podziemny świat. Widzimy Morfeusza, jak przemawia do tłumów w świątyni. W tym czasie Neo jest dręczony przez pytania egzystencjalne. Jakby tego było mało, nikt nie wie, co należy zrobić dalej. Rada starszych debatuje nad sposobem pokonania armii maszyn. Jedni wierzą, że Neo jest wybrańcem, inni chcą otwartej wojny z komputerami. Jeżeli ktoś w tym momencie przypomni sobie senackie obrady w „Mrocznym widmie” i „Ataku klonów”, będzie miał całkowitą słuszność. Podobieństwo widać gołym okiem. Na swarach, dyskusjach i pytaniach o przeznaczenie, wiarę i prawdę mija spory kawałek filmu. Po drodze trafiają się propagandowe pogadanki o potrzebie życia w harmonii i pokoju. W tym czasie widz... niestety nudzi się. Jeżeli nawet pojawiają się sceny akcji, to są one wsadzone na siłę. I to się po prostu czuje.

Tło filozoficzne, za które tak bardzo chwalony był pierwszy „Matrix”, w „Reaktywacji” rozrosło się ilościowo. Niestety nie jakościowo. To, co kiedyś było wyłożone klarownie, teraz jest bełkotliwym monologiem bohaterów. Cięte rozmowy z agentem Smithem są teraz nudnawą pseudointelektualną paplaniną. Zresztą sam Smith stracił mocno na powadze. Wygłaszane teksty zamiast ironią trącą farsą, co moim zdaniem nie wyszło tej postaci na dobre. Rozrosły się też poboczne wątki. Historia się udziwniła – mutujące programy, stare i nowe wersje Matrixa (oczywiście o szczegółach pisał nie będę, bo zepsuję zabawę).

Wszystko to sprawia, że po godzinie nerwowo zerkamy na zegarek i pytamy siebie „czy to aby na pewno ten sam wspaniały film, którego pierwszą część kiedyś widzieliśmy”? Okazuje się, że tak, bo wszystkie te poboczne wątki, nowe postacie, społeczeństwo Syjonu i udziwnienia fabularne są potrzebne, aby zawiązać finałową, scenę. Tempo „Reaktywacji” pod koniec zdecydowanie przyspiesza. Pojawia się jasny cel – znaleźć i uwolnić klucznika, tajemniczego osobnika, który zna przejścia pomiędzy światem ludzi i światem maszyn. Wraz z wyjącymi silnikami samochodów (musieliście słyszeć o scenach pościgu na autostradzie) film wchodzi na wysokie obroty. Wszystkie wątki – klik – zaskakują na siebie. Jednak właśnie w tym momencie, kiedy czujemy, że wielka tajemnica jest blisko, kiedy Neo twarzą w twarz staje z ostateczną być może odpowiedzią, na ekran wjeżdżają napisy końcowe. A po nich trailer „Matrix: Rewolucje”. Czujemy niedosyt i złość.

Te uczucia nieco to tonuje orgia kolorów, kształtów i barw, którymi „Reaktywacja” karmi nasze zmysły. Scenografia zachwyca dokładnością i przywiązaniem do detali. Szczególnie wnętrza Syjonu robią wrażenie – połączenie prymitywnych maszyn, lnianych strojów, i mrocznych, wykutych w skale jaskiń. Ale najbardziej w pamięć zapadają efekty specjalne, które są po prostu porażające. Chyba nie ma kadru, w którym nie byłyby wykorzystane. Ekran dosłownie od nich kipi. Miejscami mamy nawet pewne wrażenie barokowego przesytu – jeśli zatrzymywane w locie kule, to od razu setka. Karambole na autostradzie – gigantyczne. Jeśli kruki, to od razu całe stado. Nawet agenta Smitha jest 100 razy więcej. Gdy teraz na spokojnie myślę o „Reaktywacji”, widzę, że twórcy w sumie nie zaproponowali zbyt wiele nowego. Większość pomysłów (obracana kamera, stop-klatki, bullet-time, fale uderzeniowe) to powtórka z poprzedniej części, odpowiednio jedynie dopalona. Jednak gdy patrzymy na grację ruchów naszych bohaterów, gdy obserwujemy sypiące się szczątki szkła, żelaza, buchający ogień i fruwające dookoła samochody – możemy tylko podziwiać. Albo przepiękna scena walki w przy marmurowych schodach, którą jako pierwszą pokazano światu przed rokiem – z pewnością przejdzie do historii kina. Tym razem bohaterowie chętniej wykorzystują różnego rodzaju przedmioty (np. Morfeusz) wymachuje mieczem samurajskim. Prawie każde bardziej efektowne ujęcie jest tak przygotowane, abyśmy mogli przy spowolnieniach podziwiać drobne szczegóły. Wielbiciele japońskich kreskówek znowu poczują się jak w domu. To nawiązanie które towarzyszyło nam już przy pierwszym „Matrixie”, tym razem jest zwielokrotnione.

Aktorsko film jest bez zarzutu. Większość ról drugoplanowych zagrali mniej znani, ale profesjonalni aktorzy. Trochę mało jest Bliźniaków (jedna z wizytówek filmu), ale pewnie jeszcze ich zobaczymy. Warto zwrócić uwagę na znakomitą muzykę autorstwa Dona Davisa, jest jeszcze lepsza niż w poprzedniej części. Świetne instrumentalne kawałki dobrze współgrają z dynamicznymi, ostrymi piosenkami. Mam nadzieję, że zarówno jedne, jak i drugie, znajdą się na płycie CD (a właściwie dwóch płytach, które lada dzień trafią do sklepów).

Pomimo naprawdę świetnego wykonania, pięknych efektów, scen walki i scenografii, po wyjściu z kina pozostaje uczucie niedosytu. Taki jest już chyba los kolejnych części genialnych filmów – po prostu trudno jest zrobić coś jeszcze lepszego. Widać bardzo wyraźnie, że fabuła została przez braci Wachowski zaprojektowana jako całość, a potem sztucznie podzielona na „Reaktywację” i „Rewolucje”. Prawdopodobnie dlatego właśnie ten film jest tak nierówny. Wiele wątków, tym razem ledwie zarysowanych, z pewnością znajdzie rozwinięcie w „Rewolucjach”. Zobaczymy też prawdopodobnie niektóre postacie, które tym razem jedynie przewinęły się przez kadr (np. piękna Persefona, w którą wcieliła się Monica Bellucci). Być może więc irytujące uczucie niedosytu będzie nam towarzyszyło aż do listopada, kiedy „Matrix” po raz kolejny zawładnie wielkim ekranem. I być może o to również chodziło twórcom, bo to przecież jest gwarancja, że ponownie pójdziemy do kina. Dla fanów jest to film obowiązkowy.

Piotr „Piotres” Stasiak