Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 31 marca 2009, 13:43

autor: Przemysław Zamęcki

The Last Remnant - recenzja gry

Cztery słowa. jRPG. Square-Enix. PC. Niemożliwe? A jednak. The Last Remnant to ciekawa propozycja na rynku zdominowanym przez produkcje amerykańskie i europejskie.

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

Młodzi chłopcy i dziewczęta o wyglądzie emo, poubierani w ciuszki jak ze szkolnego teatrzyku, ratujący świat przed wypacykowanymi złymi typkami o zimnym spojrzeniu. W japońskich erpegach roi się od tego typu indywiduów. Schematyczni główni bohaterowie, obowiązkowo nieświadomi swojego przeznaczenia, dysponujący niezwykłymi możliwościami, przemierzają krainy pełne dziwacznych istot, nierzadko będących skrzyżowaniem jajka niespodzianki z chatką na kurzej stopce. Czy jednak istnienie takiego stwora jest mniej prawdopodobne od spotkania pod mostem typowego trolla z nordyckich mitów, tylko dlatego, że jego koncepcja narodziła się w głowach ludzi, którym niewiele brakuje, aby względem nas chodzili na głowie? Miliony fanów tego typu produkcji zakrzykną w tym miejscu, że oczywiście nie. I będą mieli rację. Gry RPG pochodzące z kraju śmiesznego akcentu i automatów pachinko nie są wcale gorsze od produkcji powstających w studiach amerykańskich lub europejskich. Są po prostu inne. A na pecetowym rynku zalewanym przez piątą wodę po kisielu każdy przypadek wydania jRPG-a należy traktować jak prawdziwy skarb. Może niekoniecznie od razu bezcenny, ale na pewno warty zauważenia i zainteresowania się nim. Tak właśnie jest z The Last Remnant – tytułem, za którego powstanie odpowiada słynne Square-Enix.

Ciachu-ciachu i do piachu.

Powiedzmy sobie szczerze. Gra jakiś czas temu ukazała się w wersji przeznaczonej na konsolę Xbox 360. Nie zachwyciła, zbierając raczej średnie noty. Głównie z powodu sporej konkurencji i sporej liczby technicznych niedoróbek. W końcu jednak doczekaliśmy się wersji PC i to ponoć mocno „podrasowanej”. Jak mocno – będą mogli sprawdzić posiadacze lepszego sprzętu, ustawiając chociażby maksymalną jakość wszystkich efektów i rozdzielczość 1920x1200 pikseli. The Last Remnant zbudowane zostało w oparciu o silnik Unreal Engine 3. Cytując klasyka, to widać, słychać i czuć niemal w każdym momencie zabawy. Charakterystyczne oświetlenie, wygląd tekstur, prześlicznie wymodelowane postacie i otoczenie. To nic, że w wielu przypadkach mamy do czynienia ze statycznym tłem. Że w odwiedzanych miastach większość ludzi i osobników innych ras tkwi w jednym miejscu niczym kołki. W żaden sposób nie umniejsza to frajdy płynącej z oglądania tych cudownych obrazków. Nie bez kozery rozpocząłem recenzję od opisu oprawy graficznej, ponieważ to właśnie ona w olbrzymiej mierze wpływa na odbiór i postrzeganie tego tytułu. Aż szkoda, że liczba odwiedzanych lokacji nie oszałamia i po jakimś czasie, kiedy już napatrzymy się na landszafty, pozostaje tylko mozolne przebijanie się przez zastępy kolejnych przeciwników.

W przypadku oprawy dźwiękowej jest już zdecydowanie bardziej standardowo. Zarówno w menu, jak i w trakcie zabawy towarzyszy nam kilkanaście melodii utrzymanych w rockowo-orkiestrowej konwencji. Niestety, po jakimś czasie ich powtarzalność zaczyna nieco drażnić. Cudów nie ma, a jeżeli komuś znudzi się odsłuchiwanie tych samych motywów, nic nie stoi na przeszkodzie, aby wyłączyć muzykę w menu.

W The Last Remnant głównym bohaterem jest chłopak o imieniu Rush, który wyrusza na poszukiwania siostry Iriny porwanej przez nieprzyjemnego typa podróżującego ognistym, zdolnym przemieszczać się w powietrzu, „pojazdem”. Rodzice rodzeństwa w tym czasie przebywają w instytucie badawczym, gdzie zajmują się epokowym odkryciem dotyczącym dziwnych artefaktów nieznanego pochodzenia, które wiele lat temu pojawiły się na świecie. To właśnie tytułowe remnanty, z których każdy ma inny wygląd i działanie. Skrajnymi przykładami są wielki miecz sterczący nad miastem, który ponoć chroni je przed inwazją nieprzyjaciół czy choćby wspomniany wyżej ognisty pojazd powietrzny.

Oczywiście historyjka nie byłaby zbyt ciekawa, gdyby nasz protagonista musiał tułać się po świecie w towarzystwie obdartusów i pijanych żołdaków. Dlatego też, zupełnie jak w bajce, szybciutko zaskarbia on sobie wdzięczność pewnego emo-księcia i czterech jego najlepszych generałów. Już nie emo, bo przypominających z wyglądu czterorękiego kocura wymiatacza, coś w rodzaju opancerzonego łososia, skrzyżowania królika z kozą i szpetnej baby z jednym okiem. Całkiem przyjemny zestaw, nieprawdaż?

W ten sposób dochodzimy do najważniejszej i wyróżniającej The Last Remnant spośród innych gier tego typu atrakcji. Otóż naszej drużyny nie stanowi tylko tych pięć dodatkowych postaci. Są to generałowie, a więc każdy z nich otacza się własnym kordonem wykidajłów, których liczba waha się w zależności od posiadanego parametru o nazwie Battle Rank. Mało tego. Nawet przystojniak Rush z czasem nauczy się kontrolować oddziały najemników, których dobór, miejsce w szeregu i posiadany oręż zależy tylko od naszego widzimisię. Wynajmujemy ich w siedzibach gildii bohaterów, które znajdują się w każdym mieście. Kosztuje to oczywiście pewną ilość złota. Czasem także któryś z najemników poprosi o odstąpienie jakiegoś łupu. Do drastycznych przypadków zdzierstwa z ich strony jednak raczej nie dochodzi.

Na początku był Chaos, z którego najpierw powstały Square i Enix,a później nowy gatunek gier.

W ten sposób dochodzimy do najważniejszego novum The Last Remnant, a więc systemu walki. Przeciwnicy są widoczni przez cały czas, tak więc, jeżeli nie mamy ochoty z nimi walczyć, zawsze możemy postarać się ich ominąć. Tyle że z tym akurat bywa różnie, gdyż najczęściej nie stoją oni w miejscu, a w chwili, kiedy podchodzimy zbyt blisko, sami rzucają się w pogoń. W trakcie gry otrzymujemy na szczęście możliwość spowalniania czasu, dzięki czemu łatwiej zachodzić ich od tyłu.

Po zainicjowaniu walki przenosimy się na oddzielną planszę. Zamiast jednak skupiać uwagę tylko na naszej postaci, naszym zadaniem jest kontrolowanie i koordynowanie działań całych oddziałów. Z początku tylko swojego, podczas gdy pozostałe kontroluje A.I., później jednak, wraz ze wzrostem Battle Rank i budżetu, również pozostałych. Na początku każdej tury w zależności od posiadanych punktów akcji komputer pokazuje różne możliwości działania. Możemy więc wykonać zwyczajny atak, a wtedy każda z postaci naszego oddziału po prostu rzuci się na przeciwnika. Możemy wykonać atak specjalny. Wtedy, w zależności od wcześniej poczynionych przez nas ustawień, każdy z wojaków zaatakuje którymś z wyuczonych ciosów specjalnych. Możemy zdecydować się poświęcić turę i pozwolić jednej lub na przykład dwóm postaciom na rzucenie czaru leczenia. Jeżeli oddział liczy więcej osób, pozostałe w tym samym czasie wykonają np. swoje ataki. System ten jest dość czytelny, tym bardziej, że wciskając na padzie lub klawiaturze odpowiedni klawisz, zostajemy powiadomieni dokładnie, co kto zrobi. Od czasu do czasu na liście pojawią się też specjalne akcje. Niestety, nie jest to system doskonały. Często zdarza się, że chcielibyśmy wykonać konkretną akcję, ale komputer, nie wyświetlając odpowiedniej opcji, po prostu nam to uniemożliwia.

Starcia mają także swój wymiar taktyczny, który zależy nie tylko od sposobu, w jaki ustawimy w menu dany oddział, ale także od miejsca, w którym podczas samej walki rozmieszczeni są przeciwnicy. W tym celu przez cały czas wyświetlana jest mapka poglądowa, na której widzimy trójkąciki reprezentujące poszczególne oddziały. Wskazując konkretne cele ataku, możemy starać się na przykład flankować przeciwników, co wpływa na ich morale. Odpowiedni pasek pokazujący jego poziom przez cały czas widnieje w górze ekranu. W praktyce jednak często nie udaje nam się wykonać odpowiedniego manewru chociażby dlatego, że drogę dojścia do wroga przetnie nam inny oddział. Dzięki takiemu rozwiązaniu napotykani bossowie przestają być tylko kolejnymi stworami do ubicia, ponieważ często otaczają się kilkoma lub kilkunastoma oddziałami, które skutecznie utrudniają dojście do takiego delikwenta. A w tym czasie on nie zasypia gruszek w popiele.

System starć jest więc innowacyjny, ale również pełen wad. Głownie dlatego, że wszystko dzieje się tak szybko, że często nie zauważamy, kto komu właśnie przyłożył. Tym bardziej, że w trakcie walki często pojawiają się Quick Time Events i zamiast liczyć punkciki potrzebne do przeżycia, wpatrujemy się w ekran, aby nie przegapić „tego” momentu. Jeżeli zdążymy i naciśniemy właściwy przycisk, postać zada wrogowi większe obrażenia. Na szczęście gra nie jest aż tak trudna, żeby się zniechęcać i pod tym względem stanowi idealną propozycję dla osób, które chciałyby rozpocząć swoją przygodę z tą odmianą gatunku RPG. Oczywiście od czasu do czasu jesteśmy zmuszeni grindować i szukać nieco na siłę przeciwników, aby podbić sobie statystyki (w The Last Remnant nie ma czegoś takiego jak poziomy doświadczenia), ale nie zabiera to tyle czasu co w wielu innych tytułach. No i ze względu na zastosowany system bitewny nie jest tak nudne jak w typowych turówkach.

A gdzie Godzilla?

W trakcie rozgrywki znajdujemy wiele skrzyń z ekwipunkiem, a przy pomocy dziwacznego stworka, przypominającego opancerzonego kreta, szukamy również rzadkich kamieni czy rudy, którą potem przetapiamy na oręż. Co ciekawe, również Mr. Digg, bo tak nazywa się ów osobnik, zdobywa doświadczenie i jest w stanie znajdować coraz rzadsze i lepsze fanty. Wygrana walka może także przynieść łup w postaci żywych przedstawicieli pokonanego właśnie gatunku, których możemy sprzedawać u handlarzy jako żywy towar lub też wcześniej przerobić go na części pierwsze.

The Last Remnant to gra dobra i jak najbardziej godna polecenia. Nawet nie podejmując się pobocznych zadań, których zresztą nie ma aż tak wiele, otrzymujemy kilkadziesiąt godzin bardzo przyjemnej zabawy. Jej największym mankamentem jest może zbyt duża ilość identycznie wyglądających podziemi i nieco niedorzeczna fabuła, ale na tego typu negatywne argumenty fani jRPG są już od dawna uodpornieni. Denerwują również bardzo często pojawiające się na kilka sekund plansze z napisem loading oraz widoczne sekundowe (czasem dłuższe) opóźnienie wczytywania się tekstur w wyższej rozdzielczości. Być może jest to kwestia posiadanej pamięci RAM, ale na 2 GB nie da się chyba tego mankamentu uniknąć. Mimo wszystko The Last Remnant warte jest zauważenia i chociażby próby rozważenia zakupu. Tym bardziej, jeśli posiadacie pad, dzięki któremu rozgrywka będzie jeszcze przyjemniejsza i bardziej płynna. Oczywiście i klawiaturą oraz myszką da się bez problemu grać, nie należy jednak zapominać o konsolowym rodowodzie gry, która właśnie pod pad została zaprojektowana. Jeśli więc macie ochotę na szczyptę politycznych intryg, romansów, rodzinnego pitu-pitu w emo-sosie, śliczną oprawę graficzną i fajny system walki, łykajcie produkt Square-Enix. Jest spora szansa, że po skończeniu przygody nie zostaniecie odpowiednio zaspokojeni i staniecie się kolejnym fanem dalekowschodnich produkcji.

Przemek „g40st” Zamęcki

PLUSY:

  • oprawa graficzna wykorzystująca Unreal Engine 3;
  • dla fanów kalkulatorów spora ilość różnych statystyk i ustawień;
  • innowacyjny system walki;
  • długość rozgrywki;
  • świetny tytuł, aby zacząć swoją przygodę z jRPG.

MINUSY:

  • starcia sprawiają z początku wrażenie zbyt chaotycznych;
  • identycznie wyglądające podziemia;
  • doprowadzający do szału ekran ładowania.

Przemysław Zamęcki

Przemysław Zamęcki

Grał we wszystko na wszystkim. Fan retro gratów i gier w pudełkach, które namiętnie kolekcjonował. Spoczywaj w pokoju przyjacielu - 1978-2021

więcej

The Last Remnant - recenzja gry
The Last Remnant - recenzja gry

Recenzja gry

Cztery słowa. jRPG. Square-Enix. PC. Niemożliwe? A jednak. The Last Remnant to ciekawa propozycja na rynku zdominowanym przez produkcje amerykańskie i europejskie.

Recenzja gry Stellar Blade - piękna i bestie
Recenzja gry Stellar Blade - piękna i bestie

Recenzja gry

Stellar Blade to dzieło ewidentnie stworzone z pasji, stanowiące ucztę dla oczu i uszu, serwujące niezłą fabułę oraz wyposażone w angażujący system walki, który jednak nie stanie kością w gardle osobom szukającym po prostu dobrej rozrywki.

Recenzja gry Broken Roads - to nie zastąpi ani Fallouta, ani Disco Elysium
Recenzja gry Broken Roads - to nie zastąpi ani Fallouta, ani Disco Elysium

Recenzja gry

Broken Roads miało zjednoczyć pod swoim sztandarem wielbicieli Disco Elysium, Tormenta i pierwszych Falloutów. Założenie było karkołomne, ale nigdy bym nie pomyślał, że ciągnięcie trzech erpegowych srok za ogon może pójść aż tak kiepsko.