Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 12 stycznia 2007, 12:45

autor: Krzysztof Gonciarz

Lost Planet: Extreme Condition - recenzja gry

Lost Planet to taka Diuna na zimno, z dodatkiem mechów i gigantycznych przeciwników. Tu zima nie zaskakuje drogowców.

Recenzja powstała na bazie wersji X360. Dotyczy również wersji PS3

Druga generacja gier na Xboxa 360 stała się faktem. Sezon przedświąteczny przyniósł nam niemal całkowite odejście PlayStation 2, dominację Microsoftu oraz nieśmiałe acz skuteczne manewry Nintendo, mające na celu ugryźć z rynku co tylko się da. Na naszym podwórku zwycięzca był z góry ustawiony, gdyż w obliczu chwilowej niemocy Sony i nikłej działalności Lukas Toys jedynym dobrze przygotowanym do zabawy graczem okazał się team MS-CDP, skutecznie zapełniający półki sklepowe apetycznymi pudełkami z grami i hardware’em. A tytuły były to znacznie wyprzedzające jakością te, które ukazywały się na 360-tkę jeszcze kilka miesięcy temu. Wszyscy wiemy, o jakie gry chodzi, wszyscy łączymy się w wypełnionym szacunkiem dygnięciu przed ich klasą. Na tym jednak nie koniec. Branżowa odwilż, zazwyczaj z oczywistych względów przypadająca na początek roku, kryje dla posiadaczy amerykańskich konsol co najmniej jedną atrakcję dużego kalibru. Mowa o Lost Planet, czyli zamrożonej wersji Diuny, którą do kotła wrzucono razem z mechami, przerysowanymi anty-bohaterami i gigantycznymi robalami.

Obsada bohaterów dość standardowa dla tego typu gier – zagubiony w świecie buntownik, nastoletni haker, laseczka.

Główny bohater gry to typowo japoński heros o typowo japońskim imieniu Wayne. Akcja toczy się na skutej lodem planecie E.D.N. III. Świat jest to wyjątkowo człowiekowi nieprzyjazny, gdyż nie dość, że dominują tam ekstremalne warunki klimatyczne, to jeszcze lodowce zamieszkane są przez wrogo nastawione stwory, zwane Akridami. Do walki z nimi ludzie stworzyli roboty bojowe, powszechnie znane jako mechy, a tutaj występujące pod nazwą Vital Suits (VS). I to w sumie tyle zaplecza teoretycznego. Przygoda rozpoczyna się w momencie, gdy oddział żołnierzy pod dowództwem ojca naszego bohatera w trakcie wykonywania rutynowej misji zostaje zaatakowany przez taaaaakiego gada – opowiada o tym interaktywny prolog do właściwej, złożonej z 11 misji historii. Napotkamy w niej sympatyczną, choć stereotypową załogę bohaterów, natrafimy na ślady paskudnych korporacji, walczyć będziemy z piratami śnieżnymi i wykończymy setki Akridów. Taki typowy przebieg gry akcji rodem z Japonii. Niektórym nigdy się to nie znudzi.

Struktura tego tytułu jest bardzo typowa. Chodzimy po sznurku z jednego punktu do drugiego, zabijamy kolejnych przeciwników, zbieramy broń i amunicję. Co jakiś czas wsiadamy do VS-a i cieszymy się zwiększoną mobilnością i siłą ognia. Wszystko to jednak sprawia nieprzeciętną radość, gdyż jest po prostu dobrze przemyślane i wykonane. Pewnym nietypowym czynnikiem jest licznik energii termicznej, który widzimy w lewym-górnym rogu ekranu. Wskazywana przezeń wartość cały czas maleje na skutek niskiej temperatury, musimy więc systematycznie uzupełniać zapasy. W jaki sposób? Energia pozostawiana jest przez martwych wrogów oraz zniszczone elementy otoczenia. Łatwo zauważyć, że zabieg ten jest środkiem zmuszającym gracza do sprawnego poruszania się do przodu, bez zbędnego ociągania się. Jak się z czasem okazuje, poprzeczka nie jest na szczęście zawieszona bardzo wysoko – o ile jesteśmy konsekwentni w wysadzaniu wszystkich napotykanych beczek, kontenerów i innych dekoracji, przez cały czas będziemy mieli spory nadmiar ciepła i będziemy mogli poświęcić nieco czasu na niewinne rozglądanie się czy szukanie sekretów (gorzej to wygląda na wyższych poziomach trudności). Dodajmy, że energia ma też drugie zastosowanie – automatycznie odnawia nasze siły witalne (nie w multiplayerze). Jeśli nie oberwiemy na tyle mocno, że zginiemy od kopa, rezerwy ciepła po kilku sekundach zregenerują nasze rany.

Przeciwnicy tej wielkości są tu na porządku dziennym.

W nasze ręce oddano dość klasyczny arsenał broni, który jednak znakomicie wchodzi w palce – kilka chwil z każdą pukawką i już doskonale wiemy, której używać w danej sytuacji. Prawdziwa zabawa zaczyna się, gdy dorwiemy jeden z kilku modeli mechów. Nie są one może zbyt duże, (a już na pewno nie w porównaniu do przeciwników), ale i tak regularnie zrywają kask. Czuje się w ich ruchach wielotonową masę i poważną przysadzistość, a używane przez nie giwery wyglądają i brzmią po prostu epicko (dźwięk shotguna, łaaa!). Swoją drogą jest też możliwość odpięcia takiej przerośniętej pukawki od korpusu robota i używania jej na piechotę – ogranicza to nieco mobilność bohatera, ale umożliwia zadawanie nieporównywalnie większych obrażeń. Te oraz inne elementy składowe kreują LP na shootera mocno klasycznego w formie, nie mamy tu specjalnych innowacji w gameplay’u, a raczej klasyczny układ poziom-boss-poziom-boss i emfazę położoną na strzelanie. Z tego też względu gra nie zdradza aspiracji do konkurowania z Gears of War, który pomimo zarzutów o prostotę jest przecież tytułem dość oryginalnym pod względem sposobu prowadzenia akcji.

Fabuła LP już po kilku poziomach zaczyna poważnie irytować, głównie dlatego że jest dziurawa niczym wspomnienia studentów z juwenaliów. Oszczędne cut-scenki przekazują nam li tylko wycinek informacji, które zdają się popychać głównego bohatera do przodu i nader często zadajemy sobie pytanie, dlaczego w zasadzie wyruszamy na daną misję, bo z obiektywnego punktu widzenia nie ma ona najmniejszego sensu. Trudno jednak nazywać to zaskoczeniem, jako że Capcom słynie z tego typu przekrętów (Onimusha, anyone?). Najbardziej wciągającym i motywującym do gry czynnikiem pozostają więc przeciwnicy, a przede wszystkim bossowie. W tej materii utarto nosa praktycznie całemu światu, włączywszy w to nawet mocarzy w stylu Shadow of the Colossus (o żałosnym Corpserze z GoW nie wspominając). Niektórzy „regularni” przeciwnicy są tu wielkości bossów z innych gier, a sami bossowie wykraczają poza normalnie spotykaną w grach skalę. Wszyscy nieprzyjaciele ogólnie dzielą się na dwa rodzaje: Akridów oraz ludzi – czy to piratów, czy przedstawicieli wielkiej-złej-korporacji. Dzieje się mnóstwo, a każdy kolejny poziom przynosi więcej niespodzianek. I nawet mimo pewnej monotonności scenerii (śnieg, więcej śniegu, jeszcze więcej śniegu, jakaś sci-fi baza, śnieg) chce się tutaj iść do przodu i pacyfikować zastępy niegodziwców.

Istotnym elementem zabawy jest multiplayer przez Xbox Live. Dostępne tryby są w pełni standardowe, wyróżnia się tylko Fugitive, w którym jeden gracz wciela się w rolę zbiega, a cała reszta w ścigających go myśliwych. Przed rozpoczęciem bojów warto postarać się o odpowiednie przekierowanie portów (zapewnienie 360-tce statusu Open w teście NAT-u), bo gra jest na to nadzwyczaj wrażliwa. Jak chodzi o gameplay, nie ustrzeżono się paru irytujących błędów, spośród których najbardziej dającym się we znaki jest przejściowa „nieśmiertelność” postaci leżących na ziemi, wykonujących fikołki, wsiadających do mechów itp. Narzuca to rozgrywce dość groteskowy wygląd, w którym wszyscy gracze przez większość czasu turlają się po podłożu i próbują wykorzystać przewagę, jaką dają zaksryptowane animacje bohaterów (gafa trochę w tonie przegiętych bagnetów z GoW, które też rujnują multiplaya od strony „estetycznej”). Mniej więcej połowa achievementów w LP jest związana z rozgrywką wieloosobową, warto więc się w nią choć trochę powczuwać. Mimo oczywistych wad, wciąż potrafi wciągnąć.

Ta olbrzymia ćma nie przejmuje się naszą obecnością, ale jeśli uda nam się ją zestrzelić, skosimy 50-punktowego achievementa.

Grafika jest bez wątpienia wielkim atutem Lost Planet, co dość jasno widać po screenach. Animacja potrafi bardzo zauważalnie przykrzaczyć tu i ówdzie, ale przez większość czasu nie spada poniżej poziomu rejestrowanego przez oko jako płynny. Urzeka wielka liczba drobnych detali oraz dużo interaktywnych (czyli dających się rozwalić) elementów otoczenia. Wszystko poza tym trzyma klimat, momentami aż się zimno robi od tego wszędobylskiego lodu. Dobrą robotę odwala też udźwiękowienie, począwszy od trzeszczącego pod nogami śniegu, a na przeraźliwych rykach Akridów skończywszy. Nieco bez wyrazu pozostaje za to muzyka, której brakuje dramaturgii i motywów łatwo wpadających w ucho. Wydaje się też, że utworów jest zbyt mało.

Lost Planet ma sporo wad, które zupełnie niepotrzebnie zacierają wizerunek gry bardzo klimatycznej, wciągającej i zasadniczo dobrej. Ocena spada więc zauważalnie na skutek niedoróbek i gaf wręcz głupich – takich, które można było wyeliminować szybko, sprawnie i bezboleśnie. Mimo to, fundament grywalności jest solidny i gwarantuje przynajmniej 7-8 godzin zabawy (plus późniejszy multiplayer i achievementy). Nie jest to może dla zakup obowiązkowy dla wszystkich posiadaczy 360-tek, ale większość z nich na pewno nie pożałuje tej inwestycji. Poza tym u nas śniegu ani na lekarstwo, więc może to być jedyna szansa na doświadczenie białej zimy w tym roku.

Krzysztof „Lordareon” Gonciarz

PLUSY:

  • przeciwnicy, bossowie;
  • śliczna grafika i sfx-y;
  • mechy!
  • zzzzimny klimat.

MINUSY:

  • banalna, dziurawa fabuła;
  • nieprzekonująca muzyka;
  • wpadki w multiplayerze.
Lost Planet: Extreme Condition - recenzja gry na PC
Lost Planet: Extreme Condition - recenzja gry na PC

Recenzja gry

Czyżby Capcom nie miał już swego miejsca w świecie Pecetów? Kolejna konwersja i kolejna porażka.

Lost Planet: Extreme Condition - recenzja gry
Lost Planet: Extreme Condition - recenzja gry

Recenzja gry

Lost Planet to taka Diuna na zimno, z dodatkiem mechów i gigantycznych przeciwników. Tu zima nie zaskakuje drogowców.

Recenzja gry Alone in the Dark - tu straszy klimat, nie jumpscare'y
Recenzja gry Alone in the Dark - tu straszy klimat, nie jumpscare'y

Recenzja gry

Alone in the Dark to powrót nieco zapomnianej dziś marki, która 32 lata temu położyła fundamenty pod serie Resident Evil, Silent Hill i cały gatunek survival horrorów. I jest to powrót całkiem udany, przywołujący ducha oryginału we współczesnej formie.