Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 2 sierpnia 2007, 15:04

autor: Radosław Grabowski

Byliśmy spadochroniarzami...

Prezentacje gier przygotowane z myślą o dziennikarzach przybierają niekiedy naprawdę interesującą formę. Tak było również w przypadku Medal of Honor: Airborne...

Baczność! Bycie żołnierzem jest marzeniem wielu małych chłopców. Jednakże wraz z dorastaniem grono entuzjastów skoszarowanego trybu życia wyraźnie się uszczupla (np. w wyniku napływania informacji o stale ginących amerykańskich żołdakach w Iraku i Afganistanie oraz śmiertelnie niebezpiecznych ogniskach posocznicy w polskich siłach zbrojnych), aczkolwiek spore grono osób nadal skłania się ku mundurowi m.in. z powodu starego porzekadła o mundurze, pannach i sznurze. Niespełnionym żołnierzom pozostaje chociażby szerokie spektrum gier video, traktujących o wojowaniu w ujęciu historycznym, fantastycznym, futurystycznym itp. Duże zasługi na tym polu ma popularna seria Medal of Honor, rozwijana od roku 1999. Z jej najnowszą częścią, noszącą podtytuł Airborne, zapoznałem się przedpremierowo w trakcie specjalnej imprezy, zorganizowanej w Anglii przez korporację Electronic Arts. Prezentacja nowej gry była jednak tylko pretekstem do zaangażowania zaproszonych przez ową firmę gości na specjalne szkolenie wojskowe, wzorowane na tym, które przechodzili spadochroniarze z amerykańskiej 82. Dywizji Powietrznodesantowej przed operacją Market Garden w latach czterdziestych ubiegłego wieku. A przecież właśnie członka słynnej "osiemdziesiątkidwójki" uczyniono głównym bohaterem niniejszego FPS-a, przeznaczonego dla PeCetów oraz konsol PlayStation 3 i Xbox 360.

Byliśmy spadochroniarzami. Przez jeden dzień.

Wizyta w kraju Elżbiety II zaczęła się jednak zupełnie cywilnie. W oddalonym o kilkadziesiąt mil w kierunku północno-wschodnim od Londynu hotelu późnym popołudniem zgromadzili się dziennikarze z rozmaitych zakątków Europy i przy kolacji swobodnie rozmawiali o kalifornijskich targach E3, kinematograficznych dokonaniach Eisensteina, urokach Krakowa etc. Dopiero po posiłku przyszedł czas na pierwszy militarny akcent, czyli przydział umundurowania i osprzętu. Każdy otrzymał ciężki brezentowy worek z wysokimi skórzanymi butami, stalowym hełmem, spodniami, kurtką i plecakiem. Wszystkie te rzeczy nawiązywały wyglądem do autentycznego żołnierskiego ekwipunku z okresu II Wojny Światowej, aczkolwiek przykładowo na wewnętrznej stronie klamry paska widniał zdecydowanie niehistoryczny napis „Made in China”. Niemniej jednak nadchodzącą noc mogłem spędzić jeszcze jako cywil.

Dopiero pobudka w godzinach wczesno-porannych i spożywanie śniadania w gronie umundurowanych kolegów po fachu rozpoczęła właściwą część angielskiej imprezy. A już prawdziwa militarna atmosfera zapanowała, gdy na hotelowy parking podjechała dudniąca kolumna, składająca się z autentycznych wojskowych ciężarówek, dżipów itd. Oczom zgromadzonych ukazali się przy okazji ludzie, na widok których każdy szeregowiec dostaje gęsiej skórki. Z tej grupki nagle wyszedł niewysoki starszy sierżant i wściekle ryczącym głosem niczym z hollywoodzkiego filmu o wojnie wyjaśnił, że teraz rządzi on i jego towarzysze w mundurach. Zostaliśmy podzieleni na cztery drużyny, a każdej z nich przypisano odpowiedni kolor i dwóch podoficerów jako dowódców. Następnie przyszedł czas na ekspresową naukę musztry, maszerowania i żołnierskich przyśpiewek. Wreszcie zapakowano nas do ciężarówek i szczelnie zakryto ich przestrzeń ładunkową plandekami. Wszystko po to, abyśmy nie mogli zobaczyć dokąd postanowiono nas zawieźć.

Autor w towarzystwie bardzo Niebezpiecznej Damy.

Jechaliśmy po wertepach, co w połączeniu z twardym zawieszeniem pojazdu i rajdowymi zapędami kierowcy mogło, a nawet musiało powodować wypadanie plomb z zębów, gdyż właśnie podczas wizyty w Wielkiej Brytanii wyleciała mi jedna z górnego trzonowca. Plandeki odsłonięto dopiero, gdy dotarliśmy na miejsce przeznaczenia, czyli do Bentwaters – niegdysiejszej amerykańskiej bazy lotniczej. W jednym z przepastnych hangarów wysłuchaliśmy odprawy, a następnie ruszyliśmy na ćwiczenia. Rozpoczęliśmy od strzelania z autentycznej broni pokroju pistoletu maszynowego Thompson czy karabinu M1 Garand. Wprawdzie naboje były ślepe, ale grzejące się lufy i sypiące się po salwach łuski zapewniały wystarczająco mocne wrażenia. Potem przyszedł czas na naukę rzucania granatami i poruszania się z okrutnie ciężkim moździerzem na ramieniu.

Ponieważ desant powietrzny wiąże się przede wszystkim ze skakaniem ze spadochronem, to dalsza część treningu wiązała się głównie z tym zagadnieniem. Ubrano mnie więc w specjalną uprząż, zawieszoną na stelażu (całość wyglądała jak dość specyficzna huśtawka z dziecięcego placu zabaw), ucząc w ten sposób "na sucho" jak zachować się od momentu otwarcia czaszy do lądowania. Procedurę tego ostatniego również przećwiczyliśmy, wielokrotnie padając na ziemię w ustalony sposób (broda przy klatce piersiowej, złączone i ugięte nogi, ręce trzymające hełm itd.). Nasze postępy bardzo uważnie obserwowali dowódcy drużyn, którzy później wytypowali swoich faworytów do zjazdu po linie z dość wysokiej wieży i inscenizacji walki na terenie zabudowanym z grupką wrogów w niemieckich mundurach. Dość siermiężny, ale przez to trzymający klimat, obiad zaserwowała kuchnia polowa, otoczona wieloma innymi namiotami i zaparkowanymi pojazdami wojskowymi. Wszystko rzecz jasna pod powiewającym na wietrze gwiaździstym sztandarem, wciągniętym na wysoki maszt przed kwaterą dowództwa.

Po atrakcjach kulinarnych przyszedł czas na dalszy trening – tym razem z wykorzystaniem doskonale zachowanego egzemplarza wojskowej wersji samolotu pasażerskiego DC-3 (popularny C-47 Skytrain), używanego niegdyś przez Amerykanów do zrzucania spadochroniarzy. Chociaż temperatura powietrza na zewnątrz naszej maszyny oscylowała w granicach siedemdziesięciu stopni Fahrenheita, to w jej wnętrzu panował nieznośny gorąc i zaduch. Przećwiczyliśmy procedurę wyskakiwania ze stojącego samolotu, połączoną z symulowaniem lądowania. Niestety nie mogliśmy wzbić się w powietrze jako pasażerowie i majestatycznie płynącego w powietrzu Douglasa oglądaliśmy z ziemi.

Pobudka panie sierżancie!

Całodzienne szkolenie wojskowe zwieńczyło zdobywanie stanowiska niemieckiego cekaemu z udziałem wszystkich drużyn i ich dowódców. Trafiliśmy więc na poligon i dostaliśmy do rąk broń (wybrańcy mogli ponownie postrzelać ślepakami, a pozostali nosili np. atrapy karabinu Springfield M1903 i wyrzutni M9 Bazooka). Ta inscenizacja zdecydowanie przyprawiała o szybsze bicie serca, gdyż wokół słychać było motywujące krzyki sierżantów oraz odgłosy kaemów i wybuchów pocisków artyleryjskich. Gdy wpadliśmy do okopu dźwięk eksplozji zbliżał się coraz bardziej, a ze ścian obsypywał się piasek. Większego realizmu trzeba szukać już tylko w prawdziwym wojsku. A wszystko dzięki profesjonalizmowi grupy rekonstrukcji historycznej, która przygotowała omawiane ćwiczenia.

Po powrocie do cywilnego ubrania otrzymaliśmy do dyspozycji kilkanaście Xboxów 360 i mogliśmy pograć w finalną wersję Medal of Honor: Airborne. Dostępny był cały tryb single player, czyli siedem głównych scenariuszy – m.in. operacja Varsity na terytorium III Rzeszy Niemieckiej. Każdy rozdział fabularny rozpoczynał skok z C-47 z opcją dowolnego sterowania spadochronem podczas lotu poprzez ciągnięcie za odpowiednie linki. Jednakże nie było zupełnej dowolności w kwestii lądowania, ponieważ na odprawie przed misją zawsze ukazywało się tylko kilka miejsc bezpiecznych, oznaczonych kolorem zielonym, w morzu złowrogiej czerwieni. Desant w tym ostatnim owocował zawsze błyskawicznym wykończeniem głównego bohatera przez siły niemieckie. Swoboda działania zatem jedynie pozorna.

Na Xboxach 360 grali tylko ci, którzy nie zaginęli w akcji.

Dłuższe granie ujawniło nieco niedociągnięć pędzla na starannie odmalowanym przez marketingowych speców obrazie Sztucznej Inteligencji. Przeciwnicy owszem starali się kryć za przeszkodami i zmieniać pozycje, ale czynili to nierzadko tak nieudolnie, że przywierali plecami do murków, osłaniających zaledwie tę część ciała o najmniej szlachetnej nazwie. Nieco nienaturalnie prezentowały się też refleksy świetlne na obiektach ruchomych i statycznych. Ogólnie oprawa wizualna odstawała nieco do poziomu chociażby Gears of War, a przecież mowa o takim samym silniku graficznym – Unreal Engine 3.0. Bardzo dobre wrażenie zrobiła na mnie natomiast pompatyczna muzyka, napisana przez Michaela Giacchino, którego kompozycjami rozkoszowałem się grając w Mercenaries: Playground of Destruction i wcześniejsze odsłony cyklu MoH. Wielka szkoda, że nie pozwolono nam wypróbować opcji zabawy wieloosobowej i skonfrontować „trzystasześćdziesiątkowej” wersji gry z pozostałymi edycjami.

Zorganizowana przez Electronic Arts angielska impreza, związana z rychłą premierą Medal of Honor: Airborne, była jak najbardziej udana. Zaproszeni goście mogli poczuć się niczym prawdziwi amerykańscy żołnierze sprzed kilkudziesięciu lat – pomaszerować w kolumnie z piosenką Hey, hey Captain Jack na ustach, postrzelać z autentycznej broni, pojeździć historycznymi samochodami etc. Momentami było przerażająco (gdy z odległości pół metra sierżant wrzeszczał: „Wyłącz tę kamerę żołnierzu!”), a nieraz całkiem zabawnie (jednego z kolegów ściśnięto spadochronową uprzężą tak mocno, iż pękły mu spodnie). Gra stanowiła tylko dodatek do całości – wiele osób tak zmęczył całodzienny trening, że tylko rzuciły okiem na nowe FPS-owe dzieło EA i skierowały swoje kroki do bufetu z zimnymi napojami. Sam przetestuję Airborne dokładnie i wieloplatformowo w domowym lub redakcyjnym zaciszu, gdy nie będę czuł odcisków na stopach i bolącego po wypadnięciu plomby zęba. Spocznij!

Radosław „eLKaeR” Grabowski

Medal of Honor: Airborne

Medal of Honor: Airborne