Jak przestałem się martwić i wróciłem do League of Legends - Strona 2
Zostawiliście League of Legends? Może nawet nigdy nie graliście i wierzycie, że jesteście bezpieczni, że to Was nie dotyczy. Moje słodkie, letnie dzieci. Jeśli gra Riot choć trochę Wam się spodobała, to znajdzie sposób, by wciągnąć Was głębiej.
Dealer
To moja część historii, Riot złapał mnie na sympatię do kilku archetypów wojowników, a szalejąca za oknem pandemia i pozamykane lokale rozrywkowe nie pomagają. No to wybieram serial, książkę, okazjonalnie kameralne spotkanie, ale to ostatnie wymaga spektakularnej żonglerki logistycznej. LoL jest łatwiejszy mimo stopnia trudności. I nie jestem jedyny. Wracamy. Prędzej czy później wszyscy tu wracamy.
Umówmy się. Riot nie ma ostatnio najlepszego PR-u jako firma. Na światło dzienne wychodzą kolejne skandale i oskarżenia o mobbing oraz molestowanie seksualne (najnowsze dotyczą CEO firmy) – a to już konkretnie nasrane w papierach. Media wytaczają ciężkie działa.

Do tego studio siedzi w kieszeni Tencenta, chińskiego giganta, co części z nas źle się kojarzy. No, nie wzbudza to zaufania. Tyle że to zakątek informacyjny, do którego zaglądają jedynie pasjonaci wirtualnej rozrywki. Bo zwykły użytkownik widzi coś zupełnie innego. Otoczka wykreowana wokół League of Legends to marketingowe arcydzieło. Riot Games jako dealerzy sprzedają dwa najpotężniejsze dragi, jakie mogą dostarczyć media. Emocje i interaktywne pole dla wyobraźni. Z jakiegoś powodu gra mimo ponad 10 lat na karku trzyma przy sobie kilkadziesiąt milionów użytkowników. I niemal każdy z nas zaczynał od jednej rundki, tak na spróbowanie.
Składniki
Po pierwsze i najważniejsze – to nic nie kosztuje. Poza czasem i ewentualnie gotówką, którą możemy wydać na kompletnie niepotrzebne, szpanerskie przedmioty kosmetyczne, niezmieniające w rozgrywce niemal kompletnie nic. Kupiłem już z pięć, a mam znajomych, którzy wydali o wiele więcej. Tak czy inaczej – darmowość przyciąga. Zarówno w przypadku pierwszej próby, jak i powrotu.

O emocjach już trochę rozmawialiśmy. Zarówno porażki, jak i zwycięstwa w tej grze potrafią mocno na nas wpłynąć – spieprzyć nastrój (przegrana w kiepskim stylu i w towarzystwie beznadziejnej drużyny), jak i umilić dzień (fantastyczne zwycięstwo, dobre rozegranie sytuacji i zmiażdżenie przeciwnika na linii, a potem w fazie drużynowej sprawia ogromną satysfakcję). Gramy po to, by wygrać, piąć się po drabince lub przynajmniej być coraz lepszym.
Tygodniami wywalczana ranga (złoto, platyna, diament, a w przypadku wybrańców i challenger) symbolizuje nasze zdolności i osiągnięcia. A jeśli jej nie mamy, to pragniemy ją zdobyć. Ciężką pracą. Zwycięstwa sprawiają, że chcemy grać dalej i piąć się w rankingu. Porażki sprawiają, że chcemy się odkuć i przynajmniej wrócić tam, gdzie byliśmy, by walczyć następnego dnia. Karuzela sama się rozkręca.
Każdy prędzej czy później znajduje styl rozgrywki, który mu odpowiada. Brutalny, sprytny, walka w zwarciu, strzelectwo, magia, przyjmowanie cudzych ciosów na klatę? Jakaś hybryda? Wybierzcie sobie, samo sprawdzanie zajmuje dość czasu, by zaangażować się w rozgrywkę i rozpracować strategię oraz mechanikę. Jak już się przywiążecie do czempionów, to okaże się, że są siłą napędową nie tylko Waszego zaangażowania w rozgrywkę, ale i częstszego kontaktu z innymi fanami.
Wiele postaci, zwłaszcza tych mocarnych – oraz tych z ciekawym lore’em i image’em – zyskało status kultowych. Fanfiki, shipingi (fantazje o łączeniu bohaterów w związki), fanowskie grafiki, czasem utwory muzyczne, amatorskie seriale na silniku gry, że o rozmaitych omówieniach czempionów w stylu Actual Champion Spotlight nie wspomnę. Riot dorzuca swoje trzy grosze do puli, by dać nam poczucie, że ta otoczka gry tętni życiem (i żebyśmy ostatecznie kupowali skórki dla ulubionych postaci). Powstają oficjalne komiksy, teledyski, fabularne wydarzenia, efektowne trailery godne Blizzarda oraz inne filmowe miniaturki i sezonowe tryby rozgrywki.
Zresztą, sami bohaterowie zostali idealnie zaprojektowani – czy raczej przeprojektowani w ostatnich sezonach – bo wcześniej wyglądali jak z losowego generatora postaci lub z rysunków Joego Madureiry – by nakręcać wyobraźnię graczy. Ich liczba powoli dobija do 200 i pokrywają zapotrzebowanie na power fantasy rozmaitych grup, mniejszości, subkultur i społeczności. Znajdziemy tu zarówno klasykę grozy – duchy, upiory, wielkie potwory, szalonych naukowców, jak i standardowych wojów czy magów z fantasy, a także bohaterów bardziej współczesnych, bandytów, piratów, roboty, upadłych bogów. Mają różne charaktery, orientacje, pochodzenie, ale przede wszystkim cel – sprawdzać się w walce i godnie reprezentować region, z którego pochodzą. Krainy zaś pomyślano z podobną prostotą, by oddawały pewne podstawowe idee, np. technokrację, elitaryzm, agresję godną wikingów. Rzeczy, z którymi łatwo się utożsamić na potrzeby rozgrywki. Jak w tym psychoteście „którym warzywem / domem w Hogwarcie / rodem z Westeros jesteś”.
To w gruncie rzeczy proste archetypy, tak jak bohaterowie – modele, podmalowane modnymi popkulturowymi wzorami i podkreślone „napompowanym” amerykańsko-azjatyckim stylem. Dlatego trafiają do nas niczym bohaterowie z filmów i seriali. Mają dość osobowości i charyzmy, by się do nich przywiązać, a jednocześnie tyle białych plam i niedopowiedzeń, że sami w wyobraźni dopisujemy, kim są, co robią poza walką, jak mogłyby wyglądać ich przygody i zmagania – np. w innych grach. O fanfikach już wspominałem.
Sam też temu ulegałem. Zastanawiałem się, jak mogłaby wyglądać alternatywna opowieść dla historii jednego z moich ulubionych czempionów. Kogo z Ligi mógłby jeszcze poznać, czego się od nich nauczyć? Normalnie całą campbellowską podróż mu opracowałem. A ostatnio razem ze znajomą wymyślaliśmy układy towarzyskie do jej simowej, noxiańskiej (to takie stronnictwo z Runeterry, świata gry), rodzinki. I mam przeczucie, że niektórymi pomysłami zawstydzilibyśmy zarówno scenarzystów Mody na sukces, jak i weteranów Tumblra. Biorąc pod uwagę wszystkie popieprzone relacje, The Noxians mogłoby być hitem Netflixa. Takim sitcomem mocno dla dorosłych, czymś między Bonding a Friendsami. W sumie, muszę się dowiedzieć, jak ta simowa rodzinka znajomej się rozwija. Reguła 34 była w nas silna podczas wymyślania tej „fabuły”.
Otoczka robi robotę. Bo kiedy nie gramy, możemy zastanawiać się nad bohaterami i ich losami, a nie tylko nad strategią rozgrywki. To absorbujące, odciąga uwagę od porażek w grze, ale i od rzeczywistości za oknem. Zagłusza poczucie wtopionego czasu i umacnia wspólnotę z innymi fanami, kiedy masz z kim pogadać o wymyślonych ludzikach. A wierzcie mi, będziecie to komentować.
Myślę, że wielu graczy w League of Legends ma podobne historie odejść i powrotów. Może różnią się szczegółami, motywacjami, ale owocują tym samym. Godzinami przewalonymi w Summoner’s Rift. W moim przypadku jest to research do artykułu, by zrozumieć i jeszcze raz poczuć te emocje areny. Tak naprawdę wszystko mam pod kontrolą. Zagrywałem się wieczorami przez ostatnie kilkanaście tygodni tylko po to, aby napisać ten tekst. To do pracy, to dla Was. W każdym momencie mogę to przerwać.
OD AUTORA
Dawno temu zmarnowałem mnóstwo godzin, by wbić wysoką rangę. Na szczęście potraciłem odruchy, refleks, wyczucie momentu i aż taki zapał, by mierzyć tam, gdzie niegdyś dotarłem, ale „goldzik” mi się marzy. Nie idźcie tą drogą. Albo idźcie. Spotkamy się na arenie. I nie będziemy sami w poczuciu straconego czasu.