Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 7 września 2009, 12:18

autor: Przemysław Zamęcki

IL-2 Sturmovik: Birds of Prey - recenzja gry

Il-2 Sturmovik, legenda pecetowych symulatorów trafił w końcu również na konsole. Czy operacja przeszczepu udała się załodze Olega Maddoxa, czy też pacjent zszedł lub – mówiąc bardziej fachowo – zwalił się korkociągiem w kierunku ziemi?

Recenzja powstała na bazie wersji X360. Dotyczy również wersji PS3

Konsole są domeną nawalanek, arcade’owych wyścigów, nastoletnich kolesiów z wielkimi mieczami i od jakiegoś czasu całej masy FPS-ów. Jednak symulatory samolotów to na konsolach zjawisko równie rzadkie co ulewa na Saharze i bez problemu mógłby je wszystkie wymienić pijany drwal po amputacji większości palców. Tym bardziej warto docenić, że komuś jednak chciało się nieco zmienić ten stan rzeczy i wyprodukować tytuł, który – będąc spadkobiercą legendarnej pecetowej serii – próbuje pogodzić stare z nowym i wprowadzić do domowego zacisza zupełnie nowy wymiar rozrywki.

Ił-2 Sturmovik: Birds of Prey do starej serii nawiązuje przede wszystkim nazwą i faktem, że ponownie zasiadamy za sterami kilkunastu maszyn z okresu II wojny światowej. Niemal cała reszta, włącznie ze sposobem rozgrywania misji, oprawą audiowizualną i trybami zabawy została przygotowana od nowa. Oczywiście z racji faktu debiutu na konsolach, póki co, odpada zupełnie zjawisko modowania i trzeba polegać jedynie na tym, co przygotowali bądź przygotują w przyszłości autorzy, niemniej jednak już teraz latanie zapewnia wiele godzin niezłej rozrywki.

Pan „Emil” nad portem w Dover.

Po włożeniu płyty z grą jesteśmy najpierw proszeni (po polsku!) o zapoznanie się z samouczkiem. Dostępny jest jedynie najniższy, całkowicie arcade’owy poziom trudności, bowiem należy tutaj dodać, że tryb realistyczny (tylko z nazwy) i symulacyjny odblokowują się dopiero po wykonaniu specjalnych zadań dostępnych w tutorialu. Tak więc naszym pierwszym zadaniem jest nauczenie się podstaw pilotażu. Możemy wybrać jeden z trzech widoków kamery: standardowy dla konsolowych strzelanin samolotowych widok zza ogona maszyny, widok z kokpitu lub z tzw. kokpitu wirtualnego, w którym wszelkie informacje o otoczeniu wyświetlane są przy pomocy HUD-a (Head Up Display), który bardziej kojarzyć powinien się z nowoczesnymi myśliwcami niż z samolotami pamiętającymi epokę króla Ćwieczka. Może trochę przesadzam, bowiem zadaniem HUD-a jest przede wszystkim informowanie o pozycji maszyny względem ziemi i de facto nie pokazuje nic ponad to (a nawet znacznie mniej), co można samodzielnie wyczytać z urządzeń pokładowych. Ta ostatnia uwaga dotyczy jednak głównie trybu symulacji. W każdym innym widzimy nie tylko kolorowe znaczniki opisujące wszystko, co porusza się dookoła nas, ale w skrajnym przypadku nawet wskazówkę, w które miejsce powinniśmy strzelać z wyprzedzeniem, aby trafić przeciwnika.

Sposób podawania informacji o otoczeniu i rosnące skomplikowanie sterowania samolotem to jedne z największych atutów konsolowego Sturmovika. Oznacza to, że gra została przygotowana w taki sposób, aby zadowolić niemal każdego gracza zasiadającego do zabawy, niezależnie od umiejętności, jakie ten posiada. Wybierając tryb arcade’owy, możemy po prostu oddać się bezstresowej strzelaninie. Nie ma mowy o możliwości przeciągnięcia samolotu, kontrolowaniu trymerów, zabawie klapami i tym podobnych rzeczach. Po prostu rzucamy się w wir walczących i zestrzeliwujemy jednego wroga po drugim. W tym wypadku uproszczone są również uszkodzenia, jakich mogą doznać nieprzyjacielskie maszyny. Wystarczy jedna celna seria i wszystko idzie z dymem. Dzięki takiemu podejściu Birds of Prey staje się godnym konkurentem tytułów pokroju Blazing Angels, przy okazji znacznie je przewyższając pod niemal każdym względem.

Tryb realistyczny jest taki tylko z nazwy, o czym wspomniałem już kilka linijek wyżej. Nadal na ekranie przeciwnicy reprezentowani są przez kolorowe ikonki, aby łatwiej ich było dostrzec w bitewnym zamieszaniu. Nieco tylko zróżnicowano rodzaj uszkodzeń, może też okazać się, że przeciągnięcie samolotu, czyli utrata siły nośnej, której rezultatem najczęściej jest niekontrolowany korkociąg, kilka razy rzuci nas na glebę. Choć i na to jest ratunek. Wszelkie niezbędne informacje, jak wyjść z niebezpiecznej sytuacji, pojawiają się na ekranie. Na dobrą sprawę to właśnie tryb realistyczny polecam wszystkim, którzy chcieliby zmierzyć się z jakimkolwiek wyzwaniem, a nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z lotniczymi symulacjami. Po prostu gra przestanie być bezmyślną strzelaniną i wymusi na graczu odpowiednie zachowania, po opanowaniu których można spróbować trybu symulacji.

Autorzy nie zapomnieli o swoich korzeniach i tryb symulacji w Birds of Prey jest naprawdę wymagający. A przy okazji jest głównym i najsmaczniejszym daniem, zmierzyć się z którym tak naprawdę dane będzie jedynie nielicznym. Nie chciałbym używać tutaj słowa elita, ale... aby nie zacząć wyrywać sobie włosów z głowy, trzeba znać kilka podstawowych elementów manewrowania samolotem, sposobów podejścia wroga itp. A przede wszystkim trzeba wykazać się diabelną spostrzegawczością, bowiem w tym trybie nie ma żadnych ikon ułatwiających orientację i w trakcie pojedynków jesteśmy zdani wyłącznie na siebie. Wypatrzenie maleńkiej szarej kropki na tle zieleni lasów jest naprawdę bardzo trudne i częściej zdarza się, że to przeciwnik siada nam na ogonie jako pierwszy.

Widział kto kiedy latającą „foczkę”?

Tutaj daje też o sobie znać pierwsza poważna wada gry. Jest nią sterowanie, a konkretnie podpięcie pod prawy analog orczyka, ciągu i jednocześnie (po jego wciśnięciu) rozglądania się po kabinie w dowolnym kierunku. Trzy funkcje pod jednym klawiszem w chaosie walki potrafią wprowadzić tyle zamieszania, że zamiast gonić za przeciwnikiem, najczęściej niechcący manipulujemy przy gazie. Wrogiemu pilotowi bez trudu udaje się wtedy uciec. A kiedy już wejdzie nam na ogon, to nie ma zmiłuj i taryfa ulgowa obowiązuje jedynie na przydział plastikowych worków.

Autorzy, chyba świadomi podejścia do rozrywki braci konsolowej, specjalnie umieścili możliwość ustawienia ilości żyć przed każdą misją, co bardzo przydaje się w gorących chwilach, kiedy nasz samolot właśnie pikuje w kierunku ziemi. W większości misji po prostu odradzamy się w nowym samolocie niedaleko od miejsca poprzedniego zdarzenia i śmiało możemy dokończyć zabawę. I to nawet w trybie symulacji. Ponadto możemy także określić, czy amunicja i paliwo mają być nielimitowane, czy też któreś z nich lub oba mają podlegać ograniczeniom. Od wybranego poziomu trudności zależy także ilość samolotów wroga, z którymi przyjdzie nam się zmierzyć. Dobrym przykładem jest jedna z misji rozgrywających się nad Stalingradem, gdzie na najniższym poziomie musimy zestrzelić dosłownie tabuny nadlatujących niemieckich transportowców Ju-52, zaś na najwyższym jest ich zaledwie kilka. Tyle tylko, że wszystko rozgrywa się w nocy i wypatrzenie ciemnej kropki na nocnym niebie to nie w kij dmuchał.

Przygotowując się do recenzji Ił-2 Sturmovik: Birds of Prey, nie omieszkałem przypomnieć sobie pecetowej wersji 1946 i już dosłownie po kilku minutach z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że na konsoli znacznie łatwiej przeciągnąć samolot. Można, co prawda, posiłkować się ustawieniem czułości analoga, ale i tak nie na wiele się to zdaje. Jednakże samo rozglądanie się po kabinie przy pomocy chociażby myszki jest znacznie wygodniejsze od tego, co otrzymaliśmy w wersji konsolowej.

Nawiązując do wcześniejszej edycji PC, nie mogę niestety pozostawić niedomówień dotyczących samej konstrukcji misji. Zasiadając przed komputerem, wiemy, że wykonanie zadania wiąże się ze startem, wielominutowym nieraz lotem do celu, lądowaniem etc. Birds of Prey pomimo zaawansowanego modelu sterowania samolotem bardzo wyraźnie skrojony został pod gracza konsolowego. W trakcie misji składających się na kampanię zaczynamy w powietrzu, do celu lecimy zwykle nie dłużej niż 2 minuty, wykonujemy zadanie i wówczas możemy zdecydować, czy podejmujemy się misji bonusowej, polegającej bądź to na wylądowaniu na lotnisku, bądź na dotarciu w określone miejsce. Posiłkować możemy się w tym przypadku mapą, na której bardzo wyraźnie zaznaczona jest nasza pozycja, a kolejne waypointy straszą wizerunkiem wielkiej kropy. Nie ma mowy o rozglądaniu się po okolicy w celu zidentyfikowania miejsca, w którym się znajdujemy, tudzież zabawy topografią. Wiąże się z tym także fakt, że mapki są tutaj znacznie mniejsze niż w pecetowej edycji i kiedy tylko dolecimy do krawędzi, magicznym hokus-pokus nasz samolot nagle przestawiany jest o 180 stopni.

Another one bites the dust.

W grze dostępny jest tryb kampanii rozgrywający się w sześciu teatrach działań. Są to Bitwa o Anglię, Bitwa o Stalingrad, Inwazja na Sycylię, Ofensywa korsuńska, Ofensywa w Ardenach i Bitwa o Berlin. Tryb kampania wydaje mi się jednak słowem nieco na wyrost, gdyż są to raczej luźne misje połączone jedynie przerywnikami, w których możemy wysłuchać czegoś na wzór notatek pamiętnikowych ówczesnych pilotów. Niestety i tutaj pojawia się mały zgrzyt, bowiem w kilku przypadkach możemy zaliczyć misję, nie wykonując wszystkich jej założeń, a komentarz i tak opiewa nasze bezprzykładne bohaterstwo. To oczywiście mały żart, ale wstawki te nie są niczym ciekawym i zamiast nich zdecydowanie wolałbym znacznie bardziej rozbudowane misje. Albo większe mapy. A najlepiej i jedno, i drugie.

Oprócz kampanii możemy odblokować również kilkadziesiąt pojedynczych misji, które w większości swoim skomplikowaniem nieco przewyższają te dostępne w trybie kampanii. Ot, na przykład pojawia się konieczność wystartowania. Mamy także możliwość błyskawicznego ustawiania starć przy pomocy prościutkiego edytora, przypominającego to, co na pecetach nazywa się Quick Mission. Tyle tylko, że tutaj jest to jeszcze łatwiejsze. Wybieramy nasz samolot, ilość wrogich maszyn, czy wysokość ma być równa czy też któraś ze stron ma mieć przewagę, mapę i voila! Można się już strzelać.

W grze dostępna jest też swego rodzaju encyklopedia, jednakże próżno szukać w niej ciekawych filmików prezentujących strategię walki czy też rys historyczny. Wszystko przeładowane jest mnóstwem tekstu, który wątpię, aby komukolwiek chciało się czytać. To samo jest w Wikipedii, której można używać znacznie łatwiej i przyjemniej. Słabo prezentuje się także możliwość podejrzenia modeli samolotów. Stojące w hangarze maszyny, którym nie można zajrzeć nawet do wnęki podwozia czy do kabiny powodują, że po jednej wizycie w tym miejscu nie ma się ochoty ponownie tam wracać.

Na oddzielne omówienie powinien zasłużyć tryb multiplayer przeznaczony dla nawet 16 pilotów, jednakże w czasie testowania gry, a więc przed jej premierą, nigdy nie udało mi się znaleźć nikogo chętnego do zabawy. A szkoda, bo fani Sturmovika dobrze wiedzą, że gdyby nie prężne community, legenda tej gry mogłaby przez wielu osób zostać niezauważona.

Jednak już sama walka z przeciwnikami komputerowymi daje niesamowitą frajdę. Dzięki znakomitym modelom samolotów i temu, co w trakcie walki dzieje się na ekranie, poziom immersji, czyli stopienia się w jedno z akcją, jest nieprawdopodobnie wysoki. Samoloty i piloci zachowują się bardzo realistycznie, często pokiereszowany przeciwnik, nie mając ochoty na jeszcze większego łupnia, próbuje zejść do lotu koszącego lub uciec w chmury, byle tylko zniknąć nam z oczu. Do tego wszystkiego w słuchawkach słyszymy mnóstwo komunikatów, które jeszcze ubarwiają zabawę. Szkoda tylko, że niemieccy piloci są chyba słabo rozwinięci językowo. Wypowiadane przez nich non stop „Ich wurde treffend” po jakimś czasie zaczęło mnie doprowadzać do szału.

Poza walkami z innymi myśliwcami jesteśmy zmuszeni nauczyć się także ataku bombami z lotu nurkowego statków czy nadbrzeżnych baterii, efektywnego eskortowania własnych bombowców oraz prawidłowego ataku na bombowce przeciwnika. Ich tylni strzelcy mają naprawdę celne oko, wobec czego strategia typu podejście od tyłu i pakowanie ołowiu w silniki rzadko kończy się wyjściem z sytuacji bez choćby poharatania poszycia kadłuba.

Szkoda tylko, że nie we wszystkich samolotach możemy podziwiać wygląd kokpitu. Pozbawione tej możliwości są maszyny cięższe oraz wszystkie samoloty państw Osi. Z wyjątkiem Japończyków, ale tych w Birds of Prey nie uświadczymy. Za to nad Sycylią spotkamy się na przykład z włoskimi Macchi. Natomiast jeżeli chodzi o alianckie myśliwce, to przede wszystkim będziemy korzystać z Hurricane Mk II, Spitfire Mk. II, Mk. IX, amerykańskiego P-51B (ze zwykła „kracianą” owiewką kabiny) czy też z bardziej znanej, „bąblowej” wersji P51D. Nie wspominając już o radzieckim I-16 czy nomen omen, tytułowym Ile-2, czyli Czarnej Śmierci, jak podobno nazywali go Niemcy. Ten ostatni to prawdziwy opancerzony potwór, którego współczesnym spadkobiercą mógłby być A-10 Thunderbolt. No, ale bez niepotrzebnej przesady. Ponoć brakujące kokpity dostaniemy wraz z pierwszym DLC, które miejmy nadzieję, będzie darmowe.

Ale będzie beka…

Oprawa wizualna gry stoi na wysokim poziomie, choć jak w większości tego typu produkcji lepiej niepotrzebnie nie schodzić na najniższe pułapy, ponieważ można srogo rozczarować się rozpaćkanymi teksturami. Z góry wszystko wygląda o wiele schludniej, a jeżeli ktoś pamięta jak w „Dywizjonie 303” Arkady Fiedler rozpisywał się nad urokiem białych klifów w Dover, to teraz ma niepowtarzalną okazję ujrzeć je osobiście. Aby nie było tak różowo, muszę wspomnieć o największym mankamencie grafiki, którym jest gubienie przez grę klatek animacji. Najczęściej ma to miejsce w chwili, kiedy zaczniemy dosłownie puszczać z dymem samoloty przeciwników. Jednak nawet kiedy jesteśmy sami, a zejdziemy dość nisko nad jakieś miasteczko, obraz zaczyna niemiłosiernie chrupać. Przynajmniej na Xboksie 360, nie wiem, jak sprawa wygląda z edycją na konsolę Sony.

Bardzo łatwo jest wymienić wady, którymi charakteryzuje się Ił-2 Sturmovik: Birds of Prey. Uwierzcie mi, że znacznie trudniej opisać zalety, do których należą przede wszystkim znakomita atmosfera powietrznych pojedynków, klimat podniebnych walk, a więc wszystko to, za co kochamy samoloty i historię II wojny światowej. Przyjemną rozrywkę znajdą tutaj zarówno osoby, które lubią gry zręcznościowe, jak i ci chcący spróbować czegoś znacznie bardziej wymagającego od szybkiego wciskania przycisków pada. Tryb symulacji wymaga naprawdę sporo umiejętności i choć nie uświadczymy w nim żadnych blackoutów czy redoutów, to jednak pojedynki powietrzne na długo pozostają w pamięci. Rzadko zdarza się, aby jakaś gra była w stanie zadowolić tak szerokie spektrum graczy, a myślę, że Sturmovik ma na to naprawdę spore szanse. Oby tylko nie przepadł w zalewie „pseudolatadełek”.

Przemek „g40st” Zamęcki

PLUSY:

  • niesamowity klimat pojedynków powietrznych;
  • odwzorowanie modeli samolotów;
  • odpowiednio dobrane poziomy trudności;
  • polska wersja językowa z napisami;
  • to cud, że taka gra w ogóle trafiła na konsole.

MINUSY:

  • brak kokpitów dla niemieckich maszyn (będą w przyszłych DLC) oraz dla większych samolotów;
  • gra lubi gubić klatki animacji w trakcie większej zadymy lub na przeładowanych obiektami mapach (np. Berlin);
  • nie najlepiej przemyślany sposób sterowania padem w trybie symulacji;
  • mała ilość komunikatów radiowych przekazywana przez innych pilotów;
  • przeładowana tekstem multimedialna zawartość menu;
  • brak jakiejkolwiek konkurencji na rynku (to oczywiście nie wina Sturmovika, ale szkoda, że gry symulacyjne ostatnimi czasy zeszły zupełnie do podziemi).

Przemysław Zamęcki

Przemysław Zamęcki

Grał we wszystko na wszystkim. Fan retro gratów i gier w pudełkach, które namiętnie kolekcjonował. Spoczywaj w pokoju przyjacielu - 1978-2021

więcej

IL-2 Sturmovik: Birds of Prey - recenzja gry
IL-2 Sturmovik: Birds of Prey - recenzja gry

Recenzja gry

Il-2 Sturmovik, legenda pecetowych symulatorów trafił w końcu również na konsole. Czy operacja przeszczepu udała się załodze Olega Maddoxa, czy też pacjent zszedł lub – mówiąc bardziej fachowo – zwalił się korkociągiem w kierunku ziemi?

Recenzja Super Mario Bros. Wonder - zachwycający powrót króla platformówek
Recenzja Super Mario Bros. Wonder - zachwycający powrót króla platformówek

Recenzja gry

Podchodziłem do Super Mario Bros. Wonder z dużą rezerwą, bo ostatnie platformówki 2D z udziałem hydraulika były mocno odtwórcze i nie miały tej magii co kiedyś. Okazało się jednak, że Nintendo odrobiło zadanie domowe.

Recenzja gry LEGO Skywalker Saga - beztroska rozrywka na trudne czasy
Recenzja gry LEGO Skywalker Saga - beztroska rozrywka na trudne czasy

Recenzja gry

LEGO Star Wars Skywalker Saga, choć nieidealne, dostarcza na rynek cenny ładunek, którego chyba wszyscy teraz potrzebujemy: czystą rozrywkę pozbawioną ciężkiej fabuły i trudnych emocji. Suchy humor, ulubione uniwersum i tysiące znajdziek.