Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 22 lutego 2008, 14:49

autor: Katarzyna Michałowska

Jack Keane - recenzja gry

W tej grze przyjdzie nam zobaczyć niejedno: płaczącego goryla, pilotującego balon szympansa, pająka alkoholika, gruboskórną taksówkę oraz tygrysa robiącego hau-hau. A jak ktoś mi nie wierzy, niech pamięta, że wszystko to działo się dawno i nieprawda.

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

Myślicie, że fajnie mieć własną łajbę (z załogą), pruć nią po morzach i oceanach (z załogą), zastanawiać się, za co załatać kolejną dziurę w burcie i skąd wziąć kasę na żołd (dla załogi)? Gdy dodamy do tego fakt, że łódź nabyliśmy za wciąż niespłacone cudzesy, a załoga i tak nas w końcu opuści, okaże się, że żywot kapitana nie jest już taki słodki. A kiedy do pełni obrazu dorzucimy katastrofę połączoną z rozbiciem się o skały, to w zasadzie możemy sobie pogratulować, że siedzimy przy kompie w ciepłych bamboszach a rumowe pijamy li i jedynie cappuccino.

Jednak pewien przesympatyczny młodzian, jako że nie posiadł był od razu naszej życiowej mądrości, musiał przejść przez wszystkie te (i nie tylko te) perypetie, by ostatecznie zupełnie przypadkowo wylądować na leżącej gdzieś na Oceanie Indyjskim Wyspie Zębów, do której notabene właśnie zmierzał... Najśmieszniejsze jest to, że – jak się kolejny raz okaże – w życiu nie ma przypadków i zjawienie się Jacka w miejscu dlań wcale nie tak obcym, jak sam sądzi, ma swój określony cel... Jak wiadomo, wyspę pieszo opuścić raczej ciężko, toteż nasz bohater sporo będzie się musiał napocić, zanim uda mu się wykaraskać z rozlicznych tarapatów i przekonać do siebie brytyjskich żołnierzy, tubylców, lokalnego ojca chrzestnego, miejscowego guru, a także... jedną wcale niebrzydką i mocno zawadiacką pannicę.

Kobieta z mopem to jednostka w pełni uzbrojona...

Absolutnie największą zaletą tej szalonej gry jest mnogość totalnie pokręconych bohaterów. Jack Keane jest prawdopodobnie najnormalniejszym z nich, choć cierpi na nieuzasadniony (do czasu) lęk wysokości, stosuje niekonwencjonalne metody działania i lata po posiadłości swego adwersarza na golasa. Mimo to i tak nie umywa się do wspomnianego hinduskiego mafiozo w klasycznym włoskim stylu, cwanej agentki nieruchomości, małego człowieka będącego wielkim kapłanem i reszty gromadki mnichów pędzących alkohol w świątyni „U pana Danielsa”. Nawiasem mówiąc, kto do tej pory nie wiedział, dlaczego Daniels to Jack Daniels, po przejściu tej gry będzie całkowicie uświadomiony. Nie mogę też nie wspomnieć o pewnej gosposi, niejakiej pannie Gristle, której siwy kok, haczykowaty nos i jędzowate usposobienie idealnie komponują się z rolą prawej ręki żądnego władzy kurduplowatego megalomana. No, a Doktor T... Ten facet to czysta poezja. Jego chód jest boski (trzeba zobaczyć), jego głos jest najbardziej zrzędliwo-upierdliwym głosem, jaki słyszałam, jego postura jest gorzej niż nikczemna, a pewność siebie, bezczelność i nieliczenie się z resztą świata horrendalne. Facet stanowi coś w rodzaju skrzyżowania Napoleona z szalonym naukowcem i mimo bycia klasycznym szwarccharakterem jest niezaprzeczalną gwiazdą tej gry.

Doktor T nie wymawia „I”. Może dlatego pała taką nienawiścią do Imperium Brytyjskiego. No, może jeszcze dlatego, że Vicky (królowa) zignorowała jego zaloty, a Królewskie Towarzystwo Nauk wykpiło jego przemówienie. Tak czy inaczej życiowym celem doktora jest zniszczenie P-P-Perium, do czego zmierza przy pomocy armii szympansów, mięsożernych roślin i misternie opracowanego planu. Skąd w ogóle wzięła się ta budząca grozę postać i kim byli jego rodziciele (skoro wychowywał się z gorylem), boję się nawet wnikać. Dość, że świat (jak prawie zawsze) jest zagrożony, a niepokojące się P-P-Perium wysyła na przeszpiegi królewskiego agenta Montgomery'ego. Ten jest świetną parodią wszystkich przemądrzałych i pełnych wyższości Anglików i typową kulą u nogi, która gdziekolwiek się dotoczy, natychmiast coś rozwali, jeśli nie gorzej. A jednak bez agenta i jego niesamowitych gadżetów (grzebień-piła, majtkopas itp.) gra byłaby dużo mniej śmieszna, a zatem – mimo wszystkich jego wpadek jako tajnego służbisty - można mu przyznać pewne zasługi na polu rozrywki wirtualnej.

Król herbaty i pogromca P-P-Perium we własnej osobie...

Do tychże barwnych i smakowitych postaci odpowiednio dobrana jest mocno kolorowa, a nawet wręcz pstrokata grafika. Jak zawsze przy produkcjach Deck13, moje oczy potrzebowały trochę czasu, by przywyknąć do feerii barw. Ale po wstępnym oswojeniu się stwierdzam, że chyba faktycznie nie dało rady inaczej. Wszak jesteśmy na tropikalnej wyspie z palmami, dżunglą i całą bujną roślinnością (do mięsożernych roślin włącznie). Nad nami błękitne niebo, pod stopami piach, a wokół ocean... Trudno z tego powodu popadać w stonowane szarości, prawda? (Choć Benoit Sokal spokojnie by umiał...). Wydaje mi się przy tym, że mimo wszystko gra nie daje aż tak po oczach, jak np. Ankh. Również budowle i insze obiekty w lokacjach, mimo wyraźnie rozpoznawalnej kreski, są jednak zdecydowanie bardziej podobne do samych siebie, choć... jak się tak dokładnie przyjrzeć ornamentom Big Bena, da się wyczuć, że stworzyła je ta sama ręka, która machnęła groteskowego Sfinksa w Ankh.

Skoro podstawą gry jest humor (a rzeczywiście jest), mamy tony dialogów bzdurnych, durnych i nieprowadzących do niczego, a tylko do tego, by się po prostu uśmiać. A że postacie są świetne, więc i nie żal czasu na pogaduszki. Można przy tym dowiedzieć się całej masy pobocznych historii, jak to babcia próbowała uwieść burmistrza albo jak Gopesh stracił portki na ślubie własnej córki. Warto też przysłuchiwać się rozmowom prowadzonym przez inne osoby - te akurat uzupełnią nasze braki w wiedzy na temat niektórych wydarzeń.

W grze zastosowano bardzo fajny, a wcale nie tak często występujący w przygodówkach patent, mianowicie: sporo zagadek można rozwiązać na dwa sposoby. Dotyczy to zarówno użycia różnych przedmiotów (jak nie ten, to tamten) jak i skorzystania z innej metody, co kapitalnie obrazuje zagadka pt. „znajdź przestrzeń”. Uwielbiam takie absurdalne a równocześnie jakże logiczne rozwiązania. A propos absurdalne – nie liczcie na dużą sensowność w zastosowaniu „znajdziek”. W końcu to zwariowana gra i złowienie deski na wędkę z kornikiem na haczyku jest jak najbardziej na miejscu... Drugim - wcale sympatycznym urozmaiceniem rozgrywki - są przedmioty bonusowe. Możemy je zbierać lub nie – nie ma to wpływu na rozwój fabuły. Ma natomiast na odblokowywanie premii - tych jest dziesięć, a wszystkie w postaci figur woskowych bohaterów do popodziwiania w specjalnej lokacji. O ile figury jak to figury (jakie są każdy widzi), o tyle system zaliczania premii, za każdym niemal razem w inny sposób, jest naprawdę pomysłowy. Czasem wystarczy tylko coś znaleźć, czasem trzeba to gdzieś wstawić, czasem komuś oddać, a czasem wykonać jakieś growe zadanie na full, a nie tylko na pół gwizdka. W ten sposób w kilku przypadkach możemy się nawet trochę zaskoczyć i choć nagroda nie jest może ostro rajcująca, to samo zaspokojenie ciekawości, za cóż tym razem spotka nas premia, warte jest zachodu.

Aż tak bardzo nie ma się czego wstydzić...

Jak na grę lekką, łatwą (no, tu by można podyskutować...) i przyjemną Jack Keane dysponuje całkiem udaną oprawą muzyczną. Choć melodyjki w większości przypadków są radosne i skoczne, to mają swój niezaprzeczalny urok, a parę z nich (hotel, krater Wisznu) nawet wpadło mi w ucho. Trzeba też podkreślić różnorodność odgłosów, zwłaszcza dżungli, a także gwar targowiska, rechot żab w okolicach bagien, szum wodospadu czy sielskie świergoty i cykania. Głosy postaci dobrane są genialnie, włącznie z koszmarnym angielskim akcentem tubylców, a aktorom wcielającym się w Doktora T i jego gospodynię należy się mały Oskar. Polskie tłumaczenie (kinowe) szczęśliwie nieźle oddaje poczucie humoru autorów i pozwala wczuć się w ten wariacki klimat.

Co jest niefajne albo troszkę przeszkadzające? Gra ma odwrócone funkcje klawiszy i to, co normalnie wszędzie robimy, klikając LPM, tu należy PPM i vice versa (podobnie było chyba też w Ankh). Kursor rączki lubi sobie umykać i czasem trzeba chwilę pokrążyć myszą, by go wyłapać. Jack ma irytujący zwyczaj sprężynowania na ugiętych nogach. Ja rozumiem, że on generalnie w ucieczce, ale.... jakoś denerwowało mnie to jego dyszące przyczajenie. No i kwestia niby oczywista w grze typu śmieszna, a jednak na dłuższą metę trochę męcząca. W zbyt wielu przypadkach szukamy rozwiązania problemu łącząc wszystko ze wszystkim, bo i też wszystkiego możemy się spodziewać. Po jakimś czasie daje się odczuć brak satysfakcji, że oto idziemy tokiem rozumowania autorów... Zdecydowanie częściej wypada zdać się na ślepy los i typowanie, czy powinienem doczepić pas do podwiązek do karabinu czy dosypać ziemi do lemoniady...?

Minigierek czy łamigłówek typu puzzle, kamienna tablica lub układanka w zasadzie brak, choć jest jedna odrobinkę zręcznościowa, polegająca na strzelaniu karabinem z lunetą. Uspokajam – nietrudna, a wymagająca chwilki zastanowienia, w co strzelić. Na dodatek wcielamy się wówczas w dość atrakcyjną płeć piękną, przedstawicielka której jest drugą grywalną postacią. Z racji jej pobytu w grze mamy zresztą całkiem hmm... soczysty wątek miłosny, w efekcie którego dane nam będzie obejrzeć pośladki głównego bohatera oraz jego wybrankę w bieliźnie. Od razu widać, że to gra niemiecka ze zdrowym podejściem do spraw damsko-męskich, w której bohaterowie namiętnie się całują i nawet nie usiłują zaprzeczać, że mają ochotę na seks. Wątki miłosne są zresztą dwa, a druga para (niedoszłych hinduskich oblubieńców) przez większą część rozgrywki próbuje dotrzeć do ołtarza nieustannie z opłakanym skutkiem.

A potem żyli długo i... bla... bla... bla...

W tej grze przyjdzie nam zobaczyć niejedno: płaczącego goryla, pilotującego balon szympansa, pająka alkoholika, Władzę i Cywilizację, gruboskórną taksówkę oraz tygrysa robiącego hau-hau. A jak ktoś mi nie wierzy, niech pamięta, że wszystko to działo się dawno (XIX w.) i nieprawda, na dodatek poza granicami naszego spokojnego i wolnego od dziwactw (he, he) kraju. Choć...

Polska, to taka piękna, różna kraj, powiedział kiedyś pewien obcokrajowiec (w powieści jednej z moich ulubionych autorek). Podchwyciwszy tę wielce udaną myśl, powtórzę: Indie to taka piękna różna kraj... gdzie to, czy tygrysy miauczą czy szczekają nie robi żadnej różnicy... A przynajmniej nie mnichom. W końcu to święty tygrys i odgłos paszczą może wydawać sobie wedle własnej fantazji, prawda?

PLUSY:

  • solidna dawka całkiem śmiesznego poczucia humoru;
  • oryginalne, zabawne i urozmaicające grę typy ludzkie;
  • radosny odprężający klimat;
  • dwie grywalne postacie;
  • cofnięcie się do dzieciństwa bohatera;
  • premie;
  • zwariowana i nawet mająca (niekiedy) jakiś sens, przyczynę i skutek historia;
  • klasyczny point&click;
  • dubbing.

MINUSY:

  1. co za dużo i za durno, to czasem niezdrowo;
  2. obłędne kolorki;
  3. czasem niknący kursor ;
  4. ile razy można ratować świat?
Jack Keane - recenzja gry
Jack Keane - recenzja gry

Recenzja gry

W tej grze przyjdzie nam zobaczyć niejedno: płaczącego goryla, pilotującego balon szympansa, pająka alkoholika, gruboskórną taksówkę oraz tygrysa robiącego hau-hau. A jak ktoś mi nie wierzy, niech pamięta, że wszystko to działo się dawno i nieprawda.

Recenzja gry The Inquisitor. To nie obroniłoby się nawet w 2005 roku
Recenzja gry The Inquisitor. To nie obroniłoby się nawet w 2005 roku

Recenzja gry

Czy to się mogło udać? Czy mimo wszystkich znaków na niebie i ziemi The Inquisitor na motywach cyklu o Mordimerze Madderdinie Jacka Piekary mógł ostatecznie okazać się porządną grą? Niestety nie mam dobrych wieści.

Recenzja gry Niezwyciężony - godny hołd dla Stanisława Lema
Recenzja gry Niezwyciężony - godny hołd dla Stanisława Lema

Recenzja gry

Stanisław Lem długo – za długo – czekał na swój czas w świecie gier wideo. Myślę, że byłby rad widząc, jak polskie studio Starward Industries przeniosło jego Niezwyciężonego do interaktywnego medium. Co nie musi oznaczać, że to wybitna gra.