autor: Maciej Jałowiec
Boiling Point: Road to Hell - recenzja gry
Bohaterem gry jest Saul Myers, były legionista. Mieszka w Paryżu, jest rozwiedziony. Jego córka, Lisa, tworzy reportaże w niewielkim państewku w Południowej Ameryce – Realii. Niestety, Lisa nie dzwoni już od czterdziestu ośmiu godzin.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Twórcy gier zza wschodniej granicy ostatnio wzięli się ostro do roboty. Na razie starają się kopiować wzorce z zachodu, ale nie zapominają też o dodaniu czegoś od siebie, czego Boiling Point: Road to Hell jest najlepszym przykładem.
Opisywana tu gra oferuje niesamowite widoki rodem z niemieckiego Far Cry’a i jednocześnie prezentuje cząstkę tego, czym ma w przyszłości stać się S.T.A.L.K.E.R.: Shadow of Chernobyl. Boilng Point zawiera wiele różnych drobiazgów pochodzących ze wspomnianych przed chwilą produkcji – pojawiają się i przestrzenie, i klimatyczne widoki, i rozwój postaci... problem w tym, że wszystkie te elementy tym razem nie stworzyły zabójczej grywalności. Niestety, wszystko ma swoje wady i zalety.
Zacznijmy może od fabuły. Bohaterem gry jest Saul Myers, były członek Legii Cudzoziemskiej. Mieszka obecnie w Paryżu, jest rozwiedziony. Jego córka, Lisa, pracuje w mediach, tworzy reportaże w niewielkim państewku w Południowej Ameryce – Realii. Zobowiązała się kontaktować ze swoim pracodawcą we Francji, na znak że nic złego się jej nie dzieje. Niestety, Lisa nie dzwoni już od czterdziestu ośmiu godzin. Saul musi wyruszyć do Realii i sprawdzić, co się z nią stało. Mniej więcej tyle informacji przedstawia nam (wyjątkowo słabe) intro gry.
Fabuła, nie da się ukryć, jest dość prosta, jednak to nie ona jest najważniejsza. Pełni tylko rolę powodu, dla którego Myers został rzucony w wielkie bagno na końcu świata. Scenariusz nie zaskakuje nas zbyt wieloma nagłymi zwrotami akcji, stara się jednak wydłużać rozgrywkę poprzez dokładanie kolejnych elementów układanki.
Przyznam, że takie rozwiązanie niezbyt mi się spodobało. Gracz odnajduje człowieka, który daje mu szyfr do sejfu, w tymże znajduje numer czyjegoś konta bankowego, odnajduje właściciela rachunku, ten zaś daje grającemu kolejny namiar na... ech... sztuczne przedłużanie gry świadczy głównie o braku pomysłowości twórców. Na dodatek, gdy gracz sądzi, że już się rozkręca i do czegoś dochodzi, zatrzymuje go brak pieniędzy na wykupienie kolejnych wiadomości. Jest to oczywiście jakiś sposób na zmuszenie człowieka do wykonywania przynoszących kasę misji pobocznych, ale niektórych ludzi takie wstrzymania mogą doprowadzić do irytacji.
Zanim przejdę do opisu samej gry, wspomnę jeszcze o tym, że jeszcze parę lat temu gra nosiła nazwę Xenus. Xenus to magiczny, składający się z sześciu części kamień, który nadaje nieśmiertelność jego posiadaczowi. Legenda magicznego minerału towarzyszy graczowi przez całą grę, ale nie jest ona istotna dla wydarzeń wątku głównego i można ją spokojnie zlekceważyć.
Pierwsze wrażenie z kontaktu z grą jest średnie. Miasteczko, w którym lądujemy na samym początku – Puerto Sombra – wygląda na wyludnione, można się poczuć jak na jakiejś prowincji. I to w niedzielę. Trochę to dziwne, zważywszy że na całym terenie gry są tylko dwie takie mieściny. Grafika również nie jest najwyższych lotów – brak ładnych cieni, wysokiej jakości tekstur oraz modeli postaci i budynków kole w oczy po kilku minutach spędzonych z BP:RtH. Włączenie wysokich detali również nie załatwia sprawy, wszystko ciągle jest brzydkie. Do tego dochodzą dość wysokie wymagania – inne gry wyglądają dużo lepiej od Boiling Point, w tej samej konfiguracji sprzętowej.