Recenzja gry Need for Speed Unbound - totalne przeciwieństwo Forzy Horizon
Need for Speed Unbound to z jednej strony mała ewolucja poprzedniej odsłony cyklu zatytułowanej Heat. Ale to również tytuł, który odważnie wypełnia luki w tym, czego nie daje Forza Horizon – i jest to jego największa zaleta.
Pierwszy kontakt fana serii Need for Speed od lat 90. z jej najnowszą odsłoną Unbound jest trochę jak analizowanie listy nominacji na młodzieżowe słowo roku. Niby wiadomo, o co chodzi, ale generalnie to już raczej „nie ta bajka”. Studio Criterion Games postawiło na doprawienie kolejnej gry o nielegalnych wyścigach samochodowych klimatem street artu – i to nie tylko w związku z wszechobecnymi graffiti, muralami oraz hip-hopową muzyką, ale i komiksowymi wstawkami graficznymi wokół fotorealistycznych modeli samochodów.
Ta odważna i kontrowersyjna decyzja okazała się strzałem w dziesiątkę. Rysunkowe efekty spodobały się nawet takiemu zatwardziałemu fanowi Porsche Unleashed (czyt. boomerowi) jak ja. Idealnie pasują do zręcznościowej, nierealistycznej rozgrywki, zwłaszcza podczas nocnych wyścigów, kiedy szczególnie rzucają się w oczy. Kreskówkowe postacie z kolei wypadają znacznie lepiej niż „andromedowe” twarze silnika Frostbite czy podrzędni aktorzy z Need for Speed 2015, nadając grze unikalny styl. Muzyka spójnie dopełnia całą tę streetartową otoczkę i obfituje w wiele świetnych kawałków.
Nawet prowadzenie pojazdów wypada zaskakująco dobrze i oferuje chyba najlepszy model zręcznościowej jazdy od lat – oczywiście biorąc pod uwagę tylko serię Need for Speed. Ściganie się ulicami miasta Lakeshore może nie dorównuje fizyką wyścigom z Forzy Horizon, ale jest całkiem przyjemne. Szkoda jedynie, że twórcy skupili się głównie na drobnym modyfikowaniu patentów z poprzedniego NFS-a, zamiast stworzyć coś nowego lub sięgnąć chociażby po mechaniki z kultowego Most Wanted. Czuć, że to mała ewolucja poprzedniej odsłony serii, a nie next-genowa produkcja w każdym aspekcie.
Wywiad z Rockym zamiast blacklisty
- wspaniała oprawa audiowizualna;
- zaskakująco dobre i pasujące do klimatu gry komiksowe wstawki;
- przyjemny, zręcznościowy model jazdy – najlepszy z ostatnich odsłon serii;
- odczuwalny, oferujący spore wzywanie system stopniowej progresji, zwłaszcza przez pierwszą połowę gry;
- duże możliwości tuningu samochodów;
- w końcu miasto pełne przechodniów, a co za tym idzie – życia;
- świetny soundtrack, ale brakuje choćby paru piosenek z innych gatunków.
- nudna, przegadana fabuła, którą poznajemy głównie z telefonicznych rozmów prowadzonych podczas jazdy i która każe cztery razy powtarzać ten sam schemat;
- nadal irytująca policja bez ciekawych mechanik w pościgach;
- mała różnorodność trybów wyścigów;
- tryb PvP mógłby być bardziej dopracowany;
- pierwsze godziny potrafią być trudne i frustrujące dla mniej doświadczonych graczy.
Need for Speed Unbound to praktycznie jedna gra podzielona na pół, bo swobodna jazda z wyścigami sieciowymi to zupełnie osobny byt obok kampanii fabularnej, którą podświadomie i tak włączamy na początku. A fabuła, jak to w ostatnich NFS-ach, jest ponownie bardzo słaba. Kopiuje znany z Most Wanted wątek skradzionego cennego samochodu i mozolnego zaliczania wyścigów w coraz szybszych maszynach, by go odzyskać, i nawet nagradza fanów pamiętających tę część kapitalnym easter eggiem. Tylko że tak jak w paru poprzednich odsłonach cyklu próba połączenia świata nielegalnych zawodów piratów drogowych i konfliktów z policją z niską kategorią wiekową gry przyjaznej dzieciom przyniosła tylko masę żenujących dialogów i bohaterów pasujących bardziej do seriali z Disney Channel.
Najciekawszą częścią trybu fabularnego, oprócz paru zdań nawiązujących do takich pozycji jak Duke Nukem, Top Gun czy Stranger Things, jest dziwny moment, kiedy musimy wysłuchać wkomponowanego w fabułę pseudowywiadu z raperem ASAP Rockym. Artysta przez klika minut raczy nas filozoficznymi truizmami, a gra wyłącza na ten jeden etap denerwującą policję i presję czasu, byle tylko gracz skupił się jego wywodach. To iście surrealistyczne doświadczenie, zapadające w pamięć chyba tylko dzięki temu, że fabuła przypomina bardziej sztukę teatralną niż film akcji. Nieliczne cutscenki mają miejsce tylko w dwóch pomieszczeniach, a pomiędzy nimi słuchamy przegadanych dialogów w trakcie jazdy samochodem.
Czekając na sobotę
Twórcy poza tym podpatrzyli ubisoftowe szablony i podzielili kampanię na identyczne, powtarzalne fazy. Odhaczając dni i noce w kalendarzu, przez sześć dób zbieramy pieniążki, by wpłacić wygórowane wpisowe na nieco ważniejszą sobotnią imprezę. I tak cztery razy przez cztery wirtualne tygodnie – ciułaj, wygraj, powtórz. W efekcie byłem ciągle zafiksowany na sobocie, traktując resztę wyścigów jako przymusowy grind. A grindować jest co, bo przez pierwszą połowę zabawy kasa spływa powoli. Każda drobna wygrana jest dodatkowo pomniejszana przez wymóg wpisowego i ryzyko utraty zarobków po spotkaniu z policją, toteż można zapomnieć o kolekcjonowaniu wymarzonych aut. Dopiero od trzeciego tygodnia zaczynają się konkretne wypłaty.
Dla kogoś, kto polubił hojność i przystępność Forzy Horizon rozdającej dziesiątki najlepszych samochodów od pierwszej godziny, będzie to jak zderzenie ze ścianą. Unbound początkowo wymaga od nas decyzji finansowych, jakbyśmy mieli kredyt we frankach szwajcarskich – liczy się finisz nawet poza podium, jeśli da się zarobić parę dolców, a trzy auta w garażu to już bogactwo! Można powiedzieć przewrotnie, że EA w końcu udało się stworzyć grę, w której odczuwamy dumę ze swoich osiągnięć, bo każdy sukces w pierwszych tygodniach kampanii Unbounda cieszy, a my skupiamy się na dopieszczaniu auta i dostosowywaniu go do wymogów różnych wyścigów, zamiast zmieniać wozy jak rękawiczki.
Tuning jak zwykle odgrywa istotną rolę w Need for Speed – zamiast kupować nowy samochód, możemy ulepszać stary coraz mocniejszymi częściami, robiąc z wozu klasy B auto A+. Przy modyfikacjach wizualnych również da się zaszaleć i stworzyć swój wymarzony „wieśtuning”. Znamienne jednak jest to, że zabrakło licencji na logotypy realnych firm tuningowych. Znane loga wypełniły za to „tuning” postaci, czyli możliwość zmiany stroju naszego bohatera na markowe ciuchy, co w sumie pasuje do młodzieżowego klimatu całej gry.
Przeciwnicy SI – bardziej pechowi i naturalni niż zrobieni z gumy
Dobre wrażenie robi sztuczna inteligencja rywali. Zwykle w tego typu tytułach mamy do czynienia z rubber bandingiem, czyli „gumową” SI, która najpierw oddala się od gracza z kosmiczną prędkością, a potem zwalnia, dając się dogonić przed metą, by można było jeszcze wygrać w dramatycznym finiszu. W Unboundzie para samochodów też zawsze wysuwa się naprzód, ale wykonując perfekcyjny start, da się od razu przykleić do nich i nie zostawać tyle, a nawet prowadzić od samego początku. SI popełnia też typowo ludzkie błędy, nie wyrabiając na zakrętach lub zderzając się z różnymi przeszkodami. Część z nich to zapewne losowe, niezaprogramowane wypadki, których nie da się uniknąć przy tak nienaturalnych prędkościach, ale inne wydają się zwykłą, naturalną nieuwagą.
Poza tym kampania nie grzeszy szerokim wachlarzem wyścigów. Praktycznie cały czas mamy do czynienia tylko ze sprintem lub okrążeniami, przerywanymi raz po raz driftowaniem lub trybem z samotnym taranowaniem beczek i pachołków na punkty. Zniknął gdzieś off-road, pojedynki 1 na 1 pojawiają się dopiero pod koniec kampanii, a eliminacja zarezerwowana jest wyłącznie dla sobotniego wyścigu. Sporadycznie dostajemy dodatkowe zadania z jazdą w określonym limicie czasowym lub zgubieniem pościgu, co niczym nie różni się od standardowej rozgrywki. Starsze odsłony cyklu były pod tym względem trochę bardziej urozmaicone. A jeśli chodzi o policję… jest lepiej niż w Heacie, ale nadal niezbyt dobrze.