Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 24 czerwca 2002, 13:58

autor: Piotr Stasiak

Spider-Man - recenzja filmu z 2002 roku

Człowiek-pająk szturmem zdobywa kina na całym świecie, oplątując swymi sieciami miliony młodych widzów. Nie przeszkadzają mu w tym ani tabuny bandytów, ani Zielony Goblin, ani nawet sarkający filmowi krytycy, którzy wręcz chodzą po ścianach. Ze złości.

Jest taka specyficzna kategoria kina, którą nazywam „filmem wakacyjnym”. W każdym przypadku schemat jest dość podobny – mało znani aktorzy, prosty jak konstrukcja cepa scenariusz, duża ilość akcji, sprawna realizacja, widowiskowe efekty specjalne i miliony widzów w kinach. W ten schemat filmu „Spider-Man: The Movie” wpasowuje się wręcz idealnie. A na dodatek - człowiek-pająk bodaj ostatni z kultowych amerykańskich superherosów (po Supermanie, Batmanie, Spawnie, X-Men), którego perypetie trafiają na srebrny ekran. Nic więc dziwnego, że w USA padł kolejny tzw. „rekord otwarcia” - postać Spider-mana jest w zbiorowej świadomości mieszkańców Ameryki tak samo silnie zakorzeniona jak szacunek do flagi, mleczne koktajle i kina drive-in. Jednak jak każdy typowy przedstawiciel „kina wakacyjnego” ma ta najnowsza hollywoodzka superprodukcja swe zasadnicze plusy i minusy.

Najpierw o tym, za co „Spider-mana” można polubić. Po pierwsze – za wierność kultowemu komiksowi. Obrazkowa historyjka Steve’a Ditko i Stana Lee po raz pierwszy ukazała się w 1962 roku, w czasach rewolucji dzieci kwiatów i strachu przed wojną atomową. Od razu zdobyła sobie wielką popularność. Opowiadała o przygodach młodego chłopaka, Petera Parkera, który ugryziony przez zmutowanego pająka, nagle uzyskuje nadprzyrodzone zdolności – siłę, zręczność, możliwość wspinania się na każdą powierzchnię i niezwykły „szósty zmysł”, pozwalający przewidzieć grożące mu niebezpieczeństwo.

Pod względem wierności swemu papierowemu oryginałowi film Sama Raimiego jest wręcz wzorcową ekranizacją. Co prawda jego akcję przeniesiono w lata nam współczesne (dlatego też pająk gryzący Petera w filmie to efekt tak modnych ostatnio manipulacji genetycznych a nie promieniowania mutagennego, które z kolei modne było w latach 60-tych), ale cała reszta zgadza się co do joty. Nasz bohater to typowy amerykański nastolatek, wychowywany przez wuja i ciotkę w domku na przedmieściach Nowego Jorku. Oczywiście po sąsiedzku mieszka ruda piękność Mary Jane, w której Peter skrycie podkochuje się od dziecka. Niestety przyszły superheros jest nieśmiały, a do tego nieco fajtłapowaty. Trzyma się więc nieco z boku i jest stałym obiektem docinek szkolnych kolegów. Jego życie zmienia się jednak wraz ze szkolną wycieczką do naukowego laboratorium.

Wskutek wypadku, do krwi Petera dostają się geny super-pająka. Dzięki nim klasowy niedorajda zmienia się w szybkiego i zwinnego nadczłowieka. Oczywiście, jak każdy superman, utrzymuje swój dar w tajemnicy. Do czasu jednak. Gdy ukochany wuj Ben ginie postrzelony przez złodzieja (też dokładnie tak jak w komiksie), Peter Parker wypowiada wojnę wszelkiemu złu. Ubrany w niebiesko-czerwony kostium Spider-mana rusza na ulice i dachy Nowego Jorku, siać postrach wśród bandytów. W szeregach tych ostatnich pojawia się nowy silny przeciwnik – Zielony Goblin. To wyjątkowo wstrętna kreatura, również obdarzona pewnymi nadludzkimi cechami i pałająca żądzą zniszczenia. Nietrudno się domyślić, że tych dwóch czeka nielicha przeprawa. Nowy Jork jest dla nich za mały, a stawką będzie dobro niewinnych cywili i życie pięknej Mary Jane.

Przyznać trzeba, że autor scenariusza David Koepp („Azyl”, „Park Jurajski”, „Mission: Impossible”) nie silił się na specjalną oryginalność, ale też zrobił co do niego należało. Od takiego filmu jak „Spider-man” nie wymaga się podwójnego dna postaci, problemów egzystencjalnych i misternie plecionych wątków, które widz sam musi rozwikłać. Przygody Petera Parkera podano nam na talerzu, wszystko jest jasne i klarowne od początku. Zły jest zły, a dobry dobry. Moralne dylematy bohatera oraz rozterki postaci pobocznych - Mary Jane czy wujostwa wychowujących Petera, wyciosano z subtelnością wyrywającego ząb dentysty. Nie ma też żadnych wątpliwości, że stanowią one tylko przerywnik pomiędzy kolejnymi popisami walczącego ze złem Parkera-pająka.

Na szczęście te popisy nie przysłoniły jednak całości filmu i to jest drugi plus, za który muszę „Spider-mana” pochwalić. Tanie efekciarstwo i gadżeciarstwo stanowi zmorę większości Hollywoodzkich produkcji o kolejnych –manach. Tymczasem w filmie Raimiego nie znajdziemy eksplodujących gmachów i barokowych wnętrz, którymi ociekały chociażby przygody „Batmana”. Można wyczuć, że twórcy filmu gruntownie przestudiowali komiksy ze swym bohaterem. Udało im się nie przeszarżować scen walki, dzięki czemu wyglądają one dość hmm... „realistycznie”. Należy pamiętać, że komiksowy Spider-man bazował na swej zwinności i sprycie, a wystrzeliwana z nadgarstków sieć służyła mu głównie do przemieszczania się i obrony. W filmie zostało to dobrze oddane.

Taki rozsądny umiar przejawia się również w pozostałych elementach. Przeładowanie nowych filmów efektami specjalnymi powoli staje się normą, a tu proszę – w filmie Raimiego pojawiają się tylko wtedy, gdy są naprawdę konieczne, czasem wręcz zostawiając drobne uczucie niedosytu (!). Przygotowano je za to na bardzo wysokim poziomie – szalone przejażdżki Spider-mana po dachach nowojorskich wieżowców naprawdę robią piorunujące wrażenie. W bardzo ciekawy sposób zanimowano przejazdy kamery – która często porusza się tak jak bohater – skokami, albo wisząc na linie. Podobać się też mogą zbliżenia i obroty kamery, robione przy różnych prędkościach pracy taśmy, znane już choćby z „Matrixa” albo komputerowego „Max Payne” (bullet time mode).

Wiele dobrego można powiedzieć o aktorach. Wcielający się w rolę człowieka-pająka Tobey Maguire to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Zagrał przekonywująco, a przy tym z odrobiną dystansu i autoironii, dzięki czemu nie popadł w obrzydliwy patetyzm właściwy chociażby kinowemu Supermanowi. Willem Defoe, aktor znany ze znacznie poważniejszych produkcji („Pluton”, „Urodzony 4 lipca”) solidnie odtworzył schizofreniczną postać Zielonego Goblina. Wśród postaci drugoplanowych również wyszukać można perełeczki – chociażby J.K. Simmonsa jako redaktora naczelnego nowojorskiego brukowca, który jest dosłownie żywcem wyjęty z komiksu. Nie udały się za to role kobiece – Kirsten Dunst jako Mary Jane Watson w scenie miłosnej robi takie maślane oczy, że wywołuje pusty śmiech widowni. A dobrotliwa ciocia May tak ocieka lukrem, że trzeba ją czym prędzej zagryzać mocno osolonym popcornem. Ogólnie jednak aktorzy spisali się nieźle, pomimo iż nie są to kasowe nazwiska z pierwszych stron gazet.

Niestety, pomimo tych niezaprzeczalnych zalet, nie można powiedzieć, że „Spider-man” to rewelacyjne kino. No bo czego tu się spodziewać po ekranizacji komiksu, kierowanego z założenia do młodszego i mniej wybrednego czytelnika? Film Raimiego to dobre warsztatowo kino wakacyjne – proste, łatwe i efektowne. Takie, które ogląda się jednego wieczora, a następnego się o nim zapomina. Zagrane ładnie, bez irytujących przegięć, zilustrowane wpadającą w ucho muzyką, dosmaczone komputerową animacją. Na pewno spodoba się wszystkim tym, którzy w dzieciństwie z wypiekami na twarzy śledzili komiksowe przygody superherosów (i jeszcze z tego do końca nie wyrośli). Na pewno spodoba się młodszemu rodzeństwu. Starszy widz będzie jednak musiał przełknąć prostą jak drut, banalną wręcz fabułę. Jest ona tak przewidywalna, że aż boli. Ta przewidywalność masakruje również jakiekolwiek napięcie, co nie świadczy zbyt dobrze o filmie akcji (a za taki „Spider-Man” prawdopodobnie chciałby uchodzić).

Widza po prostu po pewnym czasie dopada nuda, której nie uświadczymy chociażby na ostatnich „Gwiezdnych Wojnach”. Na sam koniec trzeba będzie jeszcze przeboleć całą masę amerykańskich patetycznych kawałków w stylu „pamiętaj synu – wielka siła to wielka odpowiedzialność”, „kto zaczyna z Nowym Jorkiem, zaczyna z nami wszystkimi” i tak dalej. No i głównego bohatera na tle amerykańskiej flagi na dachu Empire State Building. Oczywiście wystarczy odrobina samozaparcia i można się dać ponieść tej magii i wraz z Peterem Parkerem śmigać wzdłuż Piątej Alei w pogoni za Zielonym Goblinem. Ja jednak nie wykazałem się aż taką cierpliwością. Komiksy Marvela znudziły mi się po 6 miesiącach intensywnego czytania. Film mniej więcej w połowie. Gdy wychodziłem z sali warszawskiego multipleksu przyglądałem się pozostałym widzom. Osoby w moim wieku sprawiały wrażenie lekko zawiedzionych. Za to młodsza widownia opuszczała kino z wypiekami na twarzy. I to właśnie dla nich powstaje „Spider-Man 2”.

Spider-Man: The Movie

Spider-Man: The Movie