filmomaniak.pl Newsroom Filmy Seriale Obsada Netflix HBO Amazon Disney+ TvFilmy
Filmy i seriale 25 maja 2005, 17:41

Revenge of the Sith - recenzja filmu

Trzeci epizod Gwiezdnych Wojen jest ostatnim, na jaki czekaliśmy. Dzięki niemu luźne końce wszystkich wątków zostają ze sobą powiązane.

Poniższy tekst zawiera tzw. „spoilery”, potrafiące zepsuć przyjemność oglądania filmu tym z Was, którzy do tej pory go nie wiedzieli. Poniższy tekst nie jest też w żadnej mierze obiektywny. Zawiera on prywatne przemyślenia autora, z którymi zgadzać się nie musicie i pewnie nie będziecie...

W fotelu usiadłem pełen nadziei na doskonałe widowisko, które mnie – fana Gwiezdnych Wojen z krwi i kości – zmiażdży dokumentnie. Oczekiwania miałem ogromne, wszak wreszcie – po 28 latach od premiery Nowej Nadziei byłem już bliski poznania odpowiedzi na pytanie wszechczasów – dlaczego Anakin Skywalker przeszedł na ciemną stronę Mocy.

Mimo pozytywnego nastawienia, pierwsze minuty z Zemstą Sithów rozczarowały. Film rozpoczyna się bardzo intensywnie, od batalii nad Coruscant, która pod względem rozmachu miała być największą bitwą kosmiczną w dziejach kina. Niestety, daleko jej do zmagań Rebeliantów z flotą Imperium, towarzyszącym próbie zniszczenia drugiej Gwiazdy Śmierci. Cały czas odnosiłem wrażenie, że George Lucas nie chciał pokazać nam bitwy, ale perypetie dwóch głównych bohaterów, którzy zamiast walczyć, męczyli się z latającymi ustrojstwami, niszczącymi kadłuby ich myśliwców. Bitwa o Coruscant nie ma nic z dramaturgii poprzednich batalii kosmicznych – ot, miłe dla oka tło, które dzięki ogromnej ilości fajerwerków wizualnych utrudnia jakąkolwiek próbę ogarnięcia całości.

Uczucie rozczarowania towarzyszyło mi niemal cały czas przez pierwszą godzinę filmu. Doskonale rozumiem, że Gwiezdne Wojny od zawsze niosły ze sobą solidną dawkę humoru, ale silenie się na kolejne „O!O!” ze strony droidów zaczęło mnie irytować, a nie bawić. Być może stało się tak dlatego, że film miał być w założeniu bardzo mroczny. Oczywiście specyficznego klimatu odmówić obrazowi Lucasa nie można, zwłaszcza jeśli spojrzeć na Zemstę Sithów jako całość, ale duża ilość humorystycznych wstawek na początku filmu jest moim zdaniem ewidentnie przesadzona. Jedynym jaśniejszym punktem pierwszej fazy programu była walka ze skazanym na porażkę hrabią Dooku, którego majestat jak zwykle perfekcyjnie oddał Christopher Lee. Scena dekapitacji w wykonaniu Anakina Skywalkera potrafi na długo zapaść w pamięć i poniekąd tłumaczy przyczynę nałożenia na Zemstę Sithów ograniczenia wiekowego. Dodajmy, że po raz pierwszy w historii. To o czymś świadczy.

Im dalej, tym ciekawiej. Początkowe błazenady w wykonaniu generała Greviousa (przykro mi, w ogóle nie kupuję tego wątku, kolejna sezonowa postać znikąd) szybko ustąpiły miejsca temu, co najważniejsze – przejściu Anakina Skywalkera na ciemną stronę Mocy. W tym miejscu muszę złożyć pokłon przed kreacją Iana McDiarmida. To, co ten szkocki aktor zrobił z przewidywalną aż do bólu postacią przyszłego Imperatora, zasługuje na najwyższe uznanie. Fenomenalna mimika, gestykulacja i ten drenujący mózg wokal – zimna kalkulacja, która służy tylko jednemu, omamieniu ofiary.

Niestety, tego samego nie mogę powiedzieć o panie Christensenie, który w najbardziej kluczowych dla fabuły filmu momentach, wyraźnie zawodzi. Sceny, gdzie kanclerz Palpatine próbuje przekabacić Anakina na swoją stronę, to zderzenie dwóch totalnych przeciwieństw. Przyjęte przez Lucasa założenia były dobre – Skywalker miał się czuć przy swoim władcy przede wszystkim jak nie znający istoty rzeczy prostak, brnący dotychczas przez życie w niewiedzy potęgi ciemnej strony Mocy. Problem polega na tym, że moim zdaniem Christensenowi ewidentnie zabrakło wyczucia i całość wyszła bardzo sztucznie, nieprzekonywująco. Pod uwagę należy również wziąć fakt, że Anakin aspirował do tytułu mistrza w Radzie Jedi. Tak dziecinnie nie zachowuje się człowiek, który w zakonie słynącym ze stoickiego spokoju może sięgnąć po najwyższe tytuły, nawet jeśli jest bardzo młody.

Kreacji Christensena z pewnością nie pomagają fatalne sceny z udziałem jego wielkiej miłości, Padme. Początkowo myślałem, że wywołujące uśmiech politowania wątki wynikają tylko i wyłącznie z banalnych dialogów, jakich Lucas w swoich filmach o perypetiach rodziny Skywalkerów zaprezentował nam w przeszłości przecież mnóstwo. Moim zdaniem problem leży jednak zupełnie gdzieś indziej. Hayden po prostu nie sprawdził się w scenach dramatycznych, co jest o tyle dziwne, że w innym filmie, opublikowanym dwa lata temu Shattered Glass, jego kreacji nie można było nic zarzucić. Christensen jest w Zemście Sithów niesłychanie płaski i nie dorównuje nawet Natalie Portman, która z pustymi frazesami robiła w filmie co mogła i wyszło jej to bardzo przyzwoicie. O wiele lepsze zdanie mam natomiast o Ewanie McGregorze, który w roli Obi-Wana Kenobiego pod wieloma względami zbliżył się do wielkiego Sir Aleca Guinessa z Nowej Nadziei. Szkot wykorzystał szansę daną przez Lucasa i odegrał swoje partie bardzo sprytnie. Końcówka – zwłaszcza scena z konającym na Mustafar Skywalkerem – w wykonaniu McGregora była po prostu piękna i sprawiła, że aktor, którego nie darzyłem do tej pory jakąkolwiek sympatią, zyskał wiele w moich oczach. Do pewnego momentu Kenobi może kojarzyć się z prawdziwym mężem stanu, ostatnim sprawiedliwym w oceanie nieprawości. Wrażenie to mija przy banalnych kwestiach wypowiedzianych w towarzystwie Yody na pokładzie korwety należącej do senatora Organy, ale i tak McGregor nie był w stanie zepsuć sobie opinii. Przynajmniej u mnie.

Zemsta Sithów jako całość, to film zaskakująco nierówny. Praktycznie przez całą pierwszą godzinę mnie mdliło. O wiele lepiej jest w drugiej fazie obrazu, kiedy to dzieło Lucasa zaczyna przypominać styl Nowej Nadziei, czyli klasycznego westernu w kosmosie. Jasno określone postaci, intensywna, ale zdecydowanie mniej chaotyczna akcja i duża dramaturgia to jej wielkie atuty. Niestety, reżyser z uporem maniaka próbował zniszczyć nawet tę część swojego obrazu, aplikując dziwne i nie trzymające się kupy zachowania postaci. Daleko tu Lucasowi do Imperium Kontratakuje, w którym również nie było „happy endu”, ale finał nie pozostawiał złudzeń, że wciąż istnieje nadzieja na pokonanie Imperatora. Tam wystarczyła grupa głównych bohaterów patrzących się pusto w otchłań kosmosu. W Zemście Sithów cały czas próbuje nam się wmówić, że mimo porażki będzie dobrze. Do cholery, przecież my o tym doskonale wiemy!

Gdybym miał trzeźwo ocenić ten film, nie dałbym mu więcej jak pięć „oczek” w dziesięciopunktowej skali. To nadal Gwiezdne Wojny, które darzę olbrzymim szacunkiem, ale Lucas ewidentnie nie sprostał zadaniu. W filmie, w którym wiodącą rolę pełnią efekty specjalne, aktorzy powinni wznieść się na szczyty swoich możliwości, a to można powiedzieć tylko o dwóch, trzech postaciach. Obraz jest wyjątkowo chaotyczny i momentami bardzo niespójny. Gdybym nie był fanem, nie wiem czy wytrzymałbym do końca seansu. Nie lubię być rzucany od wątku do wątku, tak jak nie lubię, gdy w chwili największego napięcia, aktor niszczy je dokumentnie przez nikomu niepotrzebną frazę. Nie trawię też dziwnej maniery reżysera do ubarwiania opowieści bohaterami, którzy pojawiają się znikąd i patrząc z perspektywy czasu, mają faktycznie nikły wkład w całą trylogię. Tak było z Jar Jarem i Gunkarem w pierwszej części, tak było z hrabią Dooku w drugiej i tak teraz jest z generałem Greviousem. Jestem w stanie zrozumieć sens obecności kaszlącego cyborga, gdyby przewijał się on – nawet szczątkowo – w poprzednich odsłonach cyklu. Ale jak doskonale wiemy, możemy o tym zapomnieć.

Gdyby na ten film spojrzeć natomiast z perspektywy bezkrytycznego fana, wydaje się on być całkiem niezły. Są tu wszystkie elementy, które zadecydowały o sukcesie poprzednich odsłon cyklu: Moc, pojedynki na miecze świetlne, ciekawe pojazdy oraz statki kosmiczne itd. Poza tym, pojawia się wiele smaczków, na które entuzjaści kosmicznej sagi czekali przecież tyle lat. W filmie Lucasa ich nie brakuje i z pewnością liczą się one na olbrzymi plus, ale jak już wspomniałem, tylko dla absolutnie bezkrytycznych fanów cyklu.

Jest poniekąd smutne, że finał przeciętnej, nowej trylogii, której wartość rosła z każdym kolejnym obrazem, został dokumentnie zniszczony w Zemście Sithów. Wiem, że jeszcze wiele razy będę oglądał ten film i z czasem polubię go, tak jak to było w przypadku najsłabszego moim zdaniem Mrocznego Widma. Nie zakochałem się jednak od pierwszego wejrzenia i już tylko z tego powodu, jestem ogromnie zawiedziony.

Mimo, że na razie nie jestem wniebowzięty, jednej rzeczy przeboleć nie mogę. Bez względu na to, co działo się w moim życiu, człowiek zawsze był świadomy, że kiedyś tam zobaczy kolejne Gwiezdne Wojny. Teraz już nie. Pusty będzie świat bez nowych filmów o perypetiach rodziny Skywalkerów. I jakiś taki smutny...

Krystian „U.V. Impaler” Smoszna

Krystian Smoszna

Krystian Smoszna

Gra od 1985 roku i nadal mu się nie znudziło. Zaczynał od automatów i komputerów ośmiobitowych, dziś gra głównie na konsolach i pececie w przypadku gier strategicznych. Do szeroko rozumianej branży pukał już pod koniec 1996 roku, ale zadebiutować udało się dopiero kilka miesięcy później, kilkustronicowym artykułem w CD-Action. Gry ustawiły całą jego karierę zawodową. Miał być informatykiem, skończył jako pismak. W GOL-u od blisko dwudziestu lat. Gra w zasadzie we wszystko, bez podziału na gatunki, dużą estymą darzy indyki. Poza grami interesuje się piłką nożną i Formułą 1, na okrągło słucha też muzyki ekstremalnej.

więcej