Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 18 czerwca 2008, 11:30

autor: Katarzyna Michałowska

So Blonde: Blondynka w opałach - recenzja gry

Ta blondyna... ta blondyna... Tnie me serce tak jak ser... Wielbicieli goudy, ementalera i kawałów o blondynkach zapraszamy do przesympatycznej przygody w towarzystwie Sunny Blonde.

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

Dlaczego kawały o blondynkach są takie krótkie? Żeby blondynki mogły je zapamiętać. A jakim cudem blondynkom udaje się wyjść cało z poważnych wypadków? Bo nie istnieje niebezpieczeństwo uszkodzenia mózgu...

Trudno powiedzieć, czy właśnie dlatego Steve Ince uczynił blondynkę bohaterką najnowszej przygodówki studia Wizarbox, ale rzeczywiście – zasada sprawdziła się i mimo potężnego sztormu i zmycia jej przez rozszalały morski żywioł z pokładu liniowca, Sunny Blonde bezpiecznie i w jednym kawałku dodryfowała do wybrzeży tajemniczej wyspy. Nie, nie TEJ tajemniczej, ale nie mniej zagadkowej, bowiem mieszkańcy jej sprawiają wrażenie, jakby czas zatrzymał się dla nich kilkaset lat temu. Nie wiedzą, co to telefon, centrum handlowe, elektryczność, a łazienka (w postaci prysznica nad beczką) oznacza u nich wysoki status i komfort życia. Wierzą natomiast w magię i mają nawet na stanie własnego szamana Voodoo oraz ducha wyspy, Atabeya. Choć ten ostatnio jakby podupadł i nie pomaga nawet nieustające bębnienie w tam tamy w wiosce Bajari. Być może przyczyna tkwi w tzw. rządach silnej ręki, sprawowanych przez niejakiego Jednookiego, niesympatycznego wrzaskliwego pokurcza w za dużym kapeluszu? Zastraszeni tubylcy spełniają jego żądania, a on przy pomocy osiłka Czarta rozstawia wszystkich po kątach, łącznie ze spolegliwym burmistrzem i miejscowym bankierem. W zasadzie jedyną osobą, która uparcie odmawia poddania się jego woli jest buńczuczna czarnowłosa kapitan piratów Morgana...

Prawie jak domek z piernika... Tylko Baba Jaga poszła na wyprzedaż do supermarketu...

W takie oto kłębowisko problemów i czekających tylko ujścia emocji pakuje się nasza siedemnastoletnia blondynka, która do tej pory wiodła typowy beztroski żywot rozpieszczanej przez zamożnych rodziców jedynaczki. Czy Sunny odnajdzie się w niecodziennych warunkach? Czy poradzi sobie bez luksusowego hotelu (och!), salonu kosmetycznego (o jejku, jejku!) i niemożności oddawania się shoppingowi (straszne!)? Nie ma się co śmiać, to bardzo poważne kwestie i każda prawdziwa kobieta przyzna mi rację, że brak makijażu może stanowić wyzwanie na skalę damskiego być albo nie być...

Szczęśliwie niemal od samego początku pobytu w tropikalnym raju So otrzymuje silne wsparcie w postaci zabawnego futrzastego zwierzaczka, który ostatecznie okazuje się być wcale nie takim zwyczajnym kudłaczem i który jest drugą grywalną postacią, służącą głównie do zadań specjalnych, jak łowienie kluczy na wędkę czy ciskanie czaszkami w palące się znicze. Trzecim bohaterem, którym również możemy przez moment pokierować, jest baaardzo męski i przystojny Juan, wspomniany burmistrz, mężczyzna z przeszłością i noszonym w sercu skrywanym uczuciem do... jednej z dam, rzecz jasna.

A zatem mamy wątek miłosny (w sumie nawet niejeden), mamy tajemnicę, mamy sympatycznych tubylców, włącznie z groźnie (pozornie) wyglądającymi piratami, mamy szwarccharakter z ekipą gburowatych popleczników i mamy śliczną, kolorową (nie wszędzie), radującą oczy wyspę, pełną różnorodnych miejsc (przystań, doki, dwie osady, świątynia, opuszczony klasztor, miasteczko, a w nim: gospoda, rynek, bank, pasmanteria i ratusz) oraz mniejszych i większych zakątków (plaża, Złota Polana, dżungla czy dworek na klifie). A w tym wszystkim mamy uroczą, trochę naiwną, wcale sprytną i kombinującą na miarę swoich umiejętności blondynkę. Początkowo So zależy tylko na tym, by jak najszybciej powrócić do swojego świata, z czasem jednak dziewczyna coraz bardziej angażuje się w sytuację mieszkańców wyspy i wręcz zaczyna knuć, jakby tu uprzykrzyć życie nielubianemu Jednookiemu, a nawet – jak zdetronizować tego małego wrednolca.

Jak prosto uszczęśliwić kobietę...

Z przyjemnością patrzymy więc, jak Sunny coraz lepiej sobie radzi i jak, nie ma co ukrywać, dorasta na naszych oczach. Oczywiście So Blonde jest grą lekką i zabawną, zatem nawet takie poważne problemy, jak uwięzienie w kamieniołomach czy bycie rytualną ofiarą in spe, przełkniemy bez mrugnięcia okiem i ani przez moment nie przyjdzie nam do głowy, że którejkolwiek z owych miłych postaci tak naprawdę mogłoby przytrafić się coś złego. Tytuł przepełniony jest humorem i to zarówno widocznym w wyglądzie niektórych osób (Jednooki czy wódz Voodoo) jak i sytuacyjnym czy słownym, obecnym nie tylko w dialogach, ale i w często zaskakujących komentarzach blondynki, dotyczących aktywnych elementów growego świata. A tych jest całe mnóstwo i sporo czasu schodzi na samo obadanie lokacji, ale... w wielu wypadkach naprawdę warto. Szkoda jedynie, że po rozwiązaniu jakiegoś problemu czy zakończeniu konkretnego zadania, niektóre odzywki dotyczące danych obiektów pozostają te same i wychodzi na to, że So wygłasza deczko zdezaktualizowane kwestie (tzw. amnezja wsteczna).

Oprócz typowego dla przygodówek wyłuskiwania z otoczenia potrzebnych (albo i nie) przedmiotów, zamieniania dwu bezużytecznych znajdziek w jedną absolutnie niezbędną rzecz czy handlu wymiennego co jakiś czas dopadają nas fajniutkie mini-gierki, których część wzorowana jest na prościutkich zręcznościówkach w pegasusowskim stylu. Dają one masę frajdy (niektóre wcale nie są takie banalne) i świetnie urozmaicają tradycyjną penetrację wyspy. Przy tym, ponieważ ich przejście niezbędne jest dla rozwoju fabuły, przewidziana jest opcja automatycznej wygranej, co jest bardzo miłym ukłonem w stronę konserwatystów, nie przepadających za tego typu elementami w przygodówkach. Wśród owych gierek znajduje się też parę łamigłówek logicznych oraz klasyczne puzzle.

So Blonde pod względem graficznym stanowi najbardziej pożądany dla produkcji z tego gatunku miks 2D i 3D i wizualnie jest grą uroczą (trudno o lepiej pasujące określenie). Blondynka jest śliczna i bardzo zgrabnie się porusza, czy to w tempie normalnym czy przyspieszonym. Generalnie to chyba jedna z nielicznych przygodówek, w których nie przyczepiam się do animacji postaci, choć czasem zdarza im się troszeńkę przechodzić przez siebie, niczym zjawom, które również spotkamy na owej rajskiej wyspie.

Sama wyspa zaprezentowana jest wręcz bajkowo – za dnia kaskady wody skrzą się w słońcu, ptaszki świergolą, ocean szumi, motylki krążą wokół barwnych kwiatów, z kominów snuje się dym, a fale przybijają do brzegu, nocą zaś tajemniczo spowija ją poświata księżyca, połyskują źródełka w dżungli, zapalają się światełka w oknach, a ćmy tańczą wokół migocących lamp. Wyraźnie zaznaczony jest podział wyspy na część radosną i posępną, co też jest ciekawym patentem, symbolizującym sytuację w owym zagubionym w czasie miejscu. A zatem obok kolorowych i słonecznych lokacji (a przy tym nieprzedobrzonych w kwestii intensywności barw), znajdziemy ponure i mroczne, co podkreśla zmieniający się w nich na bardziej poważny podkład muzyczny. Oczywiście owa mroczność jest mocno umowna – bez wątpienia So Blonde jest grą bardzo lekkiego kalibru i bynajmniej nie chodzi w niej o to, by kogoś postraszyć. Przez większość zabawy przygrywają zatem głównie dwie zapadające w pamięć, wesolutko plumkające melodyjki, co w sumie daje zatrważającą liczbę trzech utworów, a to jak na dość przyzwoitej długości produkcję – jednak troszkę mało.

Ktoś tu chyba cierpi na manię wielkości...

W grze brak tradycyjnych przerywników filmowych (oprócz intra z pięknie przedstawionym oceanem). Zamiast nich występują przezabawne rysunkowe plansze (częściowo animowane), prezentujące daną scenkę krok po kroku, oczywiście w sposób komiczny i będący miłą odskocznią od oklepanych cut-scenek. Coś podobnego pamiętam z Podróży na Księżyc, z tym że tamte plansze przypominały stare ryciny w kolorze sepii, te są barwne jak cała gra i kojarzą się z sympatycznymi komiksami w stylu Tytusa, Romka i A' Tomka. Natomiast podczas dialogów czy wypowiedzi postaci, zamiast pokazujących emocje zbliżeń na twarze rozmówców, pojawiają się statyczne obrazeczki z ich buźkami, przedstawiające miny adekwatne do danej sytuacji.

Tytuł wyposażony jest w klasyczny interfejs (wskaż i kliknij), a ikonki interakcji są ruchome (czyżby inspiracja Overclocked?), po najechaniu na „oko” to otwiera się, „ręka” się zaciska, a „usta” poruszają, co robi przyjemne wrażenie. Niecierpliwi, nacisnąwszy na spację, mogą sprawdzić, czy nie przegapili czasem jakiegoś aktywnego obiektu. Troszkę nużą zbyt częste loadingi, praktycznie przy każdej zmianie lokacji musimy przez moment podziwiać planszę przypisaną danemu rozdziałowi, co da się jeszcze wytrzymać, jeśli w danym miejscu mieliśmy sporo do zrobienia, jednak jeśli jest to tzw. lokacja przechodnia (rozstaje, mroczne rozstaje, dżungla), przez którą musimy przebiec do kolejnej (czasami nawet przez kilka), każdorazowe ładowanie się gry powoduje lekkie zgrzytanie zębów. Przydałaby się aktywna mapka, a nie tylko taka w postaci miłego dla oka ozdobnika. Drugą nieco irytującą kwestią są nie znikające linijki dialogowe, co jest pestką, jeśli na końcu listy mamy opcję „Powrót” i możemy błyskawicznie pożegnać osobę, którą nieopatrznie nagabnęliśmy. Gorzej, gdy (kilkakrotnie) takiej możliwości nie ma, co oznacza wysłuchanie kolejny raz tych samych tekstów (na szczęście da się je przewijać).

Dużo było zamieszania wśród przygodówkowej braci z powodu pełnego polskiego dubbingu, a zwłaszcza z powodu użyczenia głosu blondynce przez Anetę Zając. Osłuchawszy się z podkładem angielskim, miałam co do tej kwestii pewne obawy, jako że blondynka w oryginale ma słodki dziewczęcy głosik. Jednak przerzuciwszy się na rodzimą pełną wersję, odetchnęłam z ulgą. Choć potrzeba było chwili na przestawienie się, to spokojnie można uznać, że panna Zając zupełnie nieźle radzi sobie w roli Sunny Blonde. W zasadzie różnice w głosowym doborze obsady rzucają się w uszy tylko przy trzech głównych postaciach (So, Morgana, Juan) i dla kogoś, kto grał wcześniej w wersję angielską oswojenie się z tą zmianą wymaga odrobiny czasu. Tego problemu zupełnie nie powinni mieć ci, dla których polska wersja będzie pierwszym spotkaniem z blondynką. Po czasie muszę przyznać nawet, że nasza Morgana ma dużo bardziej zmysłowy i intrygujący głos niż oryginalna.

Jak widać, walenie w bębny zamiast walenia męża tłuczkiem do ziemniaków też może sprawić odrobinę radości...

Jestem w bardzo fajnym nastroju po skończeniu So Blonde. Tytuł ten pozostawia sympatyczne wrażenie, a przy tym nie jest krótki, nie jest banalnie łatwy, a w paru przypadkach można dany problem rozwiązać na dwa sposoby. Również w samej końcówce autorzy dali graczom prawo wyboru przy podjęciu istotnej dla wyspy decyzji, co owocuje trzema a nawet czterema wariantami zakończenia (choć nie ma między nimi mocno znaczących różnic). Przede wszystkim jednak gra jest naprawdę śmieszna, rozbawiła mnie nawet bardziej niż Szymek Czarodziej 4 czy Jack Keane. Mam nadzieję, że jej urok podziała również na panów i nie tylko dlatego, że Sunny jest... hmmm... bardzo kobieca. Po prostu to naprawdę milutka, zabawna i relaksująca przygodóweczka. I można dowiedzieć się, jak nazywa się brunetka pomiędzy blondynkami albo... jak blondynka zabija gołębia... Wie ktoś?

Katarzyna „Kayleigh” Michałowska

PLUSY:

  • śliczna grafika;
  • odprężający klimat;
  • sentymentalne mini-gierki w stylu retro;
  • przesympatyczna bohaterka;
  • wciągająca fabuła;
  • humor;
  • zabawne aluzje do znanych filmów i seriali;
  • Jarosław Boberek w trzech epizodycznych rolach;
  • mnogość lokacji;
  • wiewiórkolis czy misiopies, czyli po prostu Maks;
  • pomysłowe przerywniki;
  • point&click, opcja autowygranej i 2D + 3D.

MINUSY:

  • mało zagadek logicznych;
  • w kółko te same trzy melodyjki na krzyż;
  • częste loadingi;
  • brak aktywnej mapki;
  • zdarzający się brak możliwości wyjścia z niechcianego dialogu;
  • nieaktualne komentarze.
So Blonde: Blondynka w opałach - recenzja gry
So Blonde: Blondynka w opałach - recenzja gry

Recenzja gry

Ta blondyna... ta blondyna... Tnie me serce tak jak ser... Wielbicieli goudy, ementalera i kawałów o blondynkach zapraszamy do przesympatycznej przygody w towarzystwie Sunny Blonde.

Recenzja gry The Inquisitor. To nie obroniłoby się nawet w 2005 roku
Recenzja gry The Inquisitor. To nie obroniłoby się nawet w 2005 roku

Recenzja gry

Czy to się mogło udać? Czy mimo wszystkich znaków na niebie i ziemi The Inquisitor na motywach cyklu o Mordimerze Madderdinie Jacka Piekary mógł ostatecznie okazać się porządną grą? Niestety nie mam dobrych wieści.

Recenzja gry Niezwyciężony - godny hołd dla Stanisława Lema
Recenzja gry Niezwyciężony - godny hołd dla Stanisława Lema

Recenzja gry

Stanisław Lem długo – za długo – czekał na swój czas w świecie gier wideo. Myślę, że byłby rad widząc, jak polskie studio Starward Industries przeniosło jego Niezwyciężonego do interaktywnego medium. Co nie musi oznaczać, że to wybitna gra.