Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 2 kwietnia 2008, 11:20

autor: Jacek Hałas

Turning Point: Fall of Liberty - recenzja gry

Sam pomysł na grę był w tym przypadku całkiem ciekawy, a pokaźnej wielkości budżet najwyraźniej też nie stanowił dużej przeszkody. Co więc nie wypaliło i czy warto w ogóle się tą strzelaniną zainteresować?

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

Turning Point jest kolejnym przykładem na to, że zakup ultranowoczesnego silnika graficznego niekoniecznie musi przekładać się na wysoką grywalność stworzonego na jego bazie produktu. Sam pomysł na grę był w tym przypadku całkiem ciekawy, a pokaźnej wielkości budżet najwyraźniej też nie stanowił dużej przeszkody. Co więc nie wypaliło i czy warto w ogóle się tą strzelaniną zainteresować? Na te i inne pytania postaram się Wam udzielić odpowiedzi.

Ogólne założenia wątku fabularnego Turning Pointa mogą się podobać. Jest bowiem okazja do tego, żeby sobie troszeczkę pogdybać, przekonując się, w jaki sposób jedno wydarzenie mogłoby odmienić dalszy bieg historii. W recenzowanej strzelaninie tym wydarzeniem jest śmierć Winstona Churchilla, czyli jednego z najbardziej cenionych światowych przywódców. W rzeczywistości w 1931 roku został on potrącony przez taksówkę podczas swojego pobytu w Nowym Jorku, lecz z wypadku tego wyszedł cało, a wiele lat później przyczynił się do kapitulacji nazistowskich Niemiec. Gra proponuje natomiast przyjęcie założenia, ze był to wypadek ze skutkiem śmiertelnym. Zniknięcie Churchilla z areny politycznej w krótkim czasie przekłada się na kapitulację Anglii, a także reszty Europy. III Rzesza nie zamierza oczywiście poprzestawać na przejęciu kontroli nad Starym Kontynentem. Akcja gry toczy się w latach pięćdziesiątych XX wieku. Jesteśmy świadkami inwazji na Stany Zjednoczone, które zgodnie z odmienioną wersją historii nie brały w ogóle udziału w działaniach wojennych z okresu II Wojny Światowej.

Kopę lat!

Właściwa rozgrywka rozpoczyna się od przedstawienia ataku na Nowy Jork. Wzorem promujących patriotyzm amerykańskich filmów akcji w grze nie wcielamy się w postać uzbrojonego po zęby członka oddziałów specjalnych, a zwykłego budowlańca, który z czasem zaczyna być uznawany za jedyną osobę będącą w stanie ocalić swoją ojczyznę przed całkowitą zagładą. Więcej tu nie zdradzę, gdyż być może znajdą się wśród Was osoby, które za wszelką cenę pragną poznać finał przedstawionej historii. Szkoda tylko, że kolejne postępy obrazowane są właściwie wyłącznie przy użyciu pojawiających się pomiędzy misjami filmów przerywnikowych. Ukazują one działania o charakterze propagandowym czy akcje zaplanowane przez rebeliantów, mające na celu odzyskanie władzy nad ojczyzną i eliminację zdrajców, którzy sprzymierzyli się z okupantem. W trakcie gry nie myśli się natomiast o zlecanych przez dowództwo zadaniach, w bezmyślny sposób brnąc do przodu.

O ile sprawy związane z niedoskonałościami fabuły nie są tak poważne, o tyle kwestie techniczne rozkładają opisywany produkt na łopatki. Turning Point jest doskonałym przykładem gry stworzonej przez niedoświadczony zespół, który otrzymanego engine’u nie potrafił wykorzystać. Zacznijmy może od spraw związanych z PeCetową wersją gry. Zdjęcie xboksowego gamepada w opcjach sterowania czy ikonki gałek analogowych pojawiających się w trakcie gry można jeszcze przeboleć, gdyż do podobnych aktów lenistwa przyzwyczaiły nas konwersje nawet największych konsolowych hiciorów. Absolutnie nie do przyjęcia jest natomiast to, że najwyższa rozdzielczość z jaką gra oficjalnie współpracuje to 1024x768! W Sieci pojawiły się co prawda „sztuczki” pozwalające na obejście tego ograniczenia, a nawet sam wydawca radzi stosowanie metod chałupniczych, aczkolwiek nie zmienia to stanu rzeczy. Finalna wersja jest pod tym względem niesamowicie ograniczona, a sama gra powinna jak najszybciej doczekać się stosownego patcha. Dobrze by zresztą było, gdyby łatka poprawiała też kilka innych rzeczy, jak chociażby dodawała opcję załączenia anti-aliasingu, czy umożliwiała dokonanie bardziej szczegółowych ustawień detali obrazu.

Przeciwnicy starają się raczej przeżyć w niekorzystnym środowisku, aniżeli ukatrupić gracza...

Gra podzielona jest na trzy rozdziały, rozgrywane w Nowym Jorku, Waszyngtonie i Londynie. Tak na dobrą sprawę żadnego z tych miast nie można sobie jednak dokładniej zwiedzić, a to dlatego, że zabawa ma liniowy przebieg. Ze wszystkich stron jesteśmy więc otoczeni obiektami, których ominięcie nie jest możliwe. Nie miałbym nic przeciwko takim rozwiązaniom, gdyby producent wzorem chociażby wybranych odsłon serii Call of Duty przyczynił się do zwiększenia atrakcyjności rozgrywki. Po raz kolejny uwidacznia się tu jednak brak doświadczenia autorów gry. Stanowiąca wstęp do kampanii single player inwazja na Nowy Jork byłaby przecież świetnym materiałem na widowiskową bitwę. W opisywanej grze misja ta niczym szczególnym się nie wyróżnia. Nie czuje się zagrożenia ze strony atakujących wojsk, a przelatujące nad głowami mieszkańców Nowego Jorku pojedyncze samoloty losowo rozbijają się o okoliczne wieżowce, nie zachęcając zbytnio do przyglądania się tym wydarzeniom. W kolejnych etapach jest jeszcze gorzej. Poza kilkoma miejscami, w których bierze się udział w ataku na Biały Dom czy broni się fortyfikacji na Manhattanie, działa się w pojedynkę i właściwie z dala od miejsc, gdzie powinny toczyć się zażarte walki.

Kiepsko również wykonane zostały eksplozje, choć w dalszych misjach pojawia się kilka godnych uwagi wyjątków. Nienajlepiej funkcjonuje oświetlenie, na giwerach niekiedy w nieprawidłowy sposób wyświetlają się cienie, a koła pojawiających się w cut-scenkach aut niekiedy w ogóle się nie obracają. Wszystko to jednak drobiazgi w porównaniu z KATASTROFALNYM rag-dollem. Ciało niemal każdego zabitego wroga zachowuje się co najmniej nienaturalnie. Bardzo często przytrafiają się też sytuacje, w których ciała przenikają przez inne obiekty czy radośnie podskakują. Producent miał najwyraźniej na uwadze te niedociągnięcia, albowiem zabici żołnierze już po kilku sekundach znikają z pola bitwy. To samo zresztą tyczy się innych śladów bytności głównego bohatera, jak chociażby dziur po kulach. Jedynym pocieszeniem jest to, że Turning Point ma niskie wymagania sprzętowe. Z drugiej strony nie powinno to jednak dziwić, skoro przez znaczną część czasu gry eksploruje się lokacje przyprawiające o klaustrofobię, ze szczególnym uwzględnieniem rażących sztucznością wnętrz budynków mieszkalnych.

Motylem jestem...

Turning Point zadowoli właściwie wyłącznie sympatyków bezmyślnego przemierzania plansz i masowej eksterminacji oddziałów wroga. Zadania, w których trzeba odrobinkę pomyśleć, można policzyć na palcach jednej ręki. Odniosłem też wrażenie, iż nieco na siłę dodano przerywniki zakładające wykorzystywanie gzymsów czy poziomo zawieszonych rurek w celu dotarcia do kolejnych sekcji planszy.

Na plus można z całą pewnością zaliczyć dość pokaźny arsenał broni. Nie zabrakło zarówno prawdziwych giwer, jak i odrobinę futurystycznych (jak na tamten okres) rodzajów broni. Mamy więc shotguny, pistolety maszynowe, karabiny, wyrzutnie rakiet, a nawet snajperki z możliwością włączenia trybu podczerwieni, co ma służyć szybszemu wynajdywaniu wybranych żołnierzy wroga. Nie ma się co jednak oszukiwać, gdyż SI przeciwników jest bardzo niedopracowana. W zdecydowanej większości przypadków ich reakcje oparte są na skryptach. Denerwowało mnie także to, iż z ogromną precyzją potrafili z kilkudziesięciu metrów podrzucić mi pod nogi granat. Z drugiej strony, wrogowie niekiedy w ogóle nie zauważali sterowanej przeze mnie postaci albo okupowali dłuższy czas to samo miejsce, dając się w bardzo prosty sposób zaskoczyć i zlikwidować. Drobnym urozmaiceniem są pojawiające się tu i ówdzie sterowce, choć zabawa ogranicza się wtedy zazwyczaj do pozbawienia życia kilku dodatkowych strzelców. Zabrakło za to poziomów „jeżdżonych”, już nawet nie w roli kierowcy, ale ostrzeliwującego wrogów pasażera.

Jedynie dwa elementy rozgrywki zdołały przyciągnąć moją uwagę. W kilku miejscach główny bohater zajmuje się zakładaniem i uzbrajaniem ładunków wybuchowych, co jest związane z koniecznością rozwiązania sympatycznej mini-gry, polegającej na łączeniu różnokolorowych kabelków. Turning Point zaopatrzono także w opcję chwytania wrogów. Można wtedy wykorzystać ich w formie żywej tarczy lub w efektowny sposób się ich pozbyć. Nie ukrywam, iż wykonywanie egzekucji na żołnierzach III Rzeszy sprawiało mi radość, a to dlatego, że byłem w stanie ich spalić, zrzucić w przepaść czy przygnieść ogromną ciężarówką. Niestety cała zabawa ogranicza się do wciśnięcia dwóch klawiszy, a ponadto wszystkie te scenki są zaplanowane. Widząc stojącego plecami do gracza pojedynczego wroga można być pewnym tego, iż jego egzekucja odbędzie się z wykorzystaniem obiektów z najbliższego otoczenia.

Prawie jak „Bioshock”. ;-)

Kampania dla pojedynczego gracza starcza na około 6-8 godzin zabawy. Nie jest to dużo, ale w zestawieniu z innymi obecnie wydawanymi strzelaninami nie jest to wynik karygodny. Brakuje niestety motywacji do ponownego przechodzenia ukończonych już plansz. Zabawa na dwóch najniższych poziomach trudności mija się właściwie z celem, gdyż nie trzeba się specjalnie trudzić, żeby zaliczyć postawione zadania. Dopiero na wyższych poziomach starcia zaczynają stawać się ciekawsze, głównie za sprawą tego, że przeciwników ciężej jest celną serią ukatrupić, a nie z uwagi na ich sprytniejsze reakcje. Multiplayer właściwie nie istnieje. Cztery mapy obsługujące do ośmiu graczy chyba nikogo nie zadowolą. Ponadto zadbano tu jedynie o dwa tryby – deathmatch zwykły i drużynowy. Nie powinno dziwić to, iż serwery świecą pustkami, tak więc jedyną szansą wydaje się być zmuszenie do „zabawy” znajomych.

Turning Point: Fall of Liberty wypadł zdecydowanie poniżej moich oczekiwań, choć nie jest to najgorsza gra wykorzystująca Unreal Engine 3, a to dlatego, że od niedawna mamy PeCetowego Hour of Victory. Miłośnicy gier akcji podejmujących tematykę alternatywnej wersji historii lepszego wyboru dokonają decydując się choćby na Freedom Fighters. W recenzowanej strzelaninie szokuje przede wszystkim niedopracowanie graficzne, choć gameplay też niczym szczególnym się nie wyróżnia. Pozostaje mieć nadzieję, że kolejna strzelanina firmy Spark Unlimited, czyli Legendary: The Box, zaprezentuje się nam z lepszej strony.

Jacek „Stranger” Hałas

PLUSY:

  • mimo wszystko fabuła, choć szkoda, że ograniczono się właściwie wyłącznie do wyświetlania krótkich filmów przerywnikowych;
  • bogaty arsenał broni;
  • sympatyczne egzekucje.

MINUSY:

  • grafika, a w szczególności: ograniczenia i braki techniczne, sztuczność przedstawionego świata, tragiczny rag-doll;
  • zabawa ogranicza się do masowej eksterminacji sił wroga;
  • liniowy przebieg rozgrywki;
  • bardzo słaba SI przeciwników;
  • symboliczny multiplayer, którego równie dobrze mogłoby nie być.

Jacek Hałas

Jacek Hałas

Z GRYOnline.pl współpracuje od czasów „prehistorycznych”, skupiając się na opracowywaniu poradników do gier dużych i gigantycznych, choć okazjonalnie zdarzają się i te mniejsze. Oprócz ponad 200 poradników, w swoim dorobku autorskim ma między innymi recenzje, zapowiedzi oraz teksty publicystyczne. Prywatnie jest graczem niemal wyłącznie konsolowym, najchętniej grywającym w przygodowe gry akcji (najlepiej z dużym naciskiem na ciekawą fabułę), wyścigi i horrory. Ceni również skradanki i taktyczne turówki w stylu XCOM. Gra dużo, nie tylko w pracy, ale także poza nią, polując – w granicach rozsądku i wolnego czasu – na trofea i platyny. Poza grami lubi wycieczki rowerowe, a także dobrą książkę (szczególnie autorstwa Stephena Kinga) oraz seriale (z klasyki najbardziej Gwiezdne Wrota, Rodzinę Soprano i Supernatural).

więcej

Turning Point: Fall of Liberty - recenzja gry
Turning Point: Fall of Liberty - recenzja gry

Recenzja gry

Sam pomysł na grę był w tym przypadku całkiem ciekawy, a pokaźnej wielkości budżet najwyraźniej też nie stanowił dużej przeszkody. Co więc nie wypaliło i czy warto w ogóle się tą strzelaniną zainteresować?

Recenzja gry Alone in the Dark - tu straszy klimat, nie jumpscare'y
Recenzja gry Alone in the Dark - tu straszy klimat, nie jumpscare'y

Recenzja gry

Alone in the Dark to powrót nieco zapomnianej dziś marki, która 32 lata temu położyła fundamenty pod serie Resident Evil, Silent Hill i cały gatunek survival horrorów. I jest to powrót całkiem udany, przywołujący ducha oryginału we współczesnej formie.

Recenzja gry Outcast: A New Beginning. Dobrze zagrać w grę z otwartym światem bez zbędnych aktywności
Recenzja gry Outcast: A New Beginning. Dobrze zagrać w grę z otwartym światem bez zbędnych aktywności

Recenzja gry

Outcast: A New Beginning jest produkcją „bezpieczną”. Nie jest wybitny, ale też nie ma w nim nic, co by mnie odpychało. Problemy techniczne rzucają się jednak w oczy, a największą wadą tej gry okazuje się wysoka cena.