Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 17 grudnia 2004, 12:37

autor: Marcin Cisowski

Call of Duty: United Offensive - recenzja gry

Dodatek do doskonałego FPS-a „Call of Duty” to przede wszystkim rozbudowana rozgrywka wieloosobowa, pojazdy i nowe rodzaje broni. Ale to również trzymająca w napięciu, zrealizowana z filmowym rozmachem kampania dla jednego gracza.

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

Napisanie wstępu, który właśnie czytacie było dla mnie niezwykłe trudnym zadaniem. Oto bowiem gracze otrzymali w swoje ręce kolejny produkt pozwalający na wzięcie udziału w wybranych kampaniach II Wojny Światowej. Mój redakcyjny kolega – Stranger – we wstępie do recenzji Wojny na Pacyfiku Przybliżył początki ery gier FPP osadzonych w tragicznych realiach lat 40-tych ubiegłego wieku. Opowieść o początkowej dominacji gier z serii Medal of Honor odpada więc. Drugim pomysłem było pójście w klimaty filozoficzne i psychologiczne. Np. rozważania na temat wojny i sensu przenoszenia jej na postać elektroniczną. Tu również nie byłbym oryginalny, gdyż Jack w zapowiedzi Call of Duty: United Offensive przedstawiał swoje stanowisko na temat wizerunku wojny kreowanego przez poszczególne tytuły. To może coś na melodię przyszłości – coś o wizji przyszłych strzelanin FPP i elementów, jakie powinny posiadać. I co? Turi – 11 grudnia 2003 – recenzja Call of Duty. Powoli wyczerpują mi się możliwości – pomyślałem.

Oczyszczanie terenu...

Kolejny temat do wstępu straciłem przez to, że United Offensive jest tylko pakietem nowych misji do słynnego Call of Duty. Straciłem więc możliwość przedstawienia szczegółowej historii powstania gry, rozbudzonych nadziei na detronizację aktualnych liderów gatunku, zapowiedzi skonfrontowania zapewnień producenta z finalnym produktem. Call of Duty: United Offensive nie był praktycznie żadną niewiadomą. Fakt, że rozszerzenie przygotowywał inny zespół (programiści z Infinity Ward pewnie rozmyślają już, jakie słynne wydarzenia z okresu II Wojny Światowej nie zostały jeszcze przedstawione w grach FPP – oczywiście w kontekście Call of Duty 2) budził wprawdzie nadzieje na coś więcej, niż tylko pakiet dodatkowych map, ale większość innowacji została ujawniona na kilka miesięcy przed premierą. Już w wakacje można było poznać szczegóły każdej z kampanii – zarówno miejsca ich rozgrywania, jak i zawartość konkretnych misji. Tak więc, jak sami widzicie, nie było zadaniem łatwym napisanie wstępu do recenzji United Offensive.

Podstawowym pytaniem, na które powinienem odpowiedzieć, to czy Call of Duty: United Offensive powiela standardy wypracowane przez dodatki do innych gier FPP – a w szczególności Breakthrough i Spearhead – rozszerzenia wspominanego już wcześniej Medal of Honor: Allied Assault. Czy może jednak jest to powiew świeżości i nowa jakość, a gracze otrzymują coś więcej ponad kilka godzin zabawy (jak fatalnie brzmi to słowo w odniesieniu do tematyki programu). Zanim jednak wyrok zapadnie, niezdecydowanym należałoby przedstawić pole działań i konkrety dotyczące trybu dla jednego gracza.

Podobnie, jak miało to miejsce w podstawowej wersji gry, obejmujemy kontrolę nad trzema bohaterami. Szeregowcy Riley, Doyl i Yuri – odpowiednio służący w wojskach amerykańskich, brytyjskich i rosyjskich. Podział na trzy oddzielne kampanie był bardzo dobrym pomysłem i dobrze, że z niego nie zrezygnowano. W zależności od prowadzonego bohatera zmienia się stylistyka menu i ekranów ukazujących się podczas wczytywania kolejnych etapów. Zmagania rozpoczynamy w Belgii na przełomie 44 i 45 roku. Jest to nic innego jak odparcie kontrofensywy niemieckiej w Ardenach, czyli temat znany choćby ze słynnego serialu Kompania Braci. Podczas walki w belgijskich lasach przyjdzie nam uwalniać pojmanych kompanów, urządzać zasadzkę na konwój, czy też zaciekle bronić wcześniej zdobytego budynku przed naporem niemieckich jednostek (zarówno piechoty jak i zmechanizowanych).

Młodzi jadą na rzeź.

Druga z kolei kampania to odwiedziny w Holandii i na Sycylii. Jako Anglik Doyl uczestniczymy w bombardowaniach na terytorium holenderskim. Nie jest to jednak schemat powielony z lotniczej akcji z podstawowej wersji gry. Tam, jak pamiętamy, zmuszeni byliśmy do przedwczesnego opuszczenia samolotu podczas nocnego desantu we Francji, nasza rola jednak była ograniczona w zasadzie do obserwowania toczących się na ekranie wydarzeń. Tu programiści poszli o krok dalej. Cała misja rozgrywa się na pokładzie samolotu B-17, w którym to przyjdzie nam spędzić kolejne 20 minut (o ile wcześniej nie zestrzelą nas zwrotne Messerschmitty). Trzy stanowiska strzeleckie, a ponadto konieczność niwelowania innych zagrożeń jest strzałem w dziesiątkę. Mogę śmiało powiedzieć, że ta misja jest najbardziej innowacyjną w całej grze i przez to robi chyba największe wrażenie. Następnie walki wraz z ruchem oporu w samej Holandii i infiltracja bazy wroga na Sycylii podczas operacji Husky zakończona brawurową ucieczką – i to nie tylko na lądzie.

Podobnie jak miało to miejsce rok temu zakończenie należy do rosyjskiego wojaka. Yuri zostaje wrzucony w sam środek największej pancernej bitwy II Wojny Światowej. Poza batalią pod Kurskiem odwiedzi również miasteczko Ponyri, oraz Charków – wydarzenia mające tam miejsce odbijają się głośnym echem po dziś dzień w naszym kraju. Tak w ogólnym zarysie przedstawiają się niektóre z miejsc i zadań, jakie stają przed graczem. W Call of Duty poszczególne kampanie na pierwszy rzut oka nie były jasno oddzielone i przechodziliśmy z jednej do drugiej w zasadzie bez żadnej informacji. Autorzy United Offensive przygotowali dla nas tym razem „filmowe” streszczenia wydarzeń, w których wzięliśmy udział – takie swoiste retrospekcje, odpowiednio udźwiękowione, które przypominają kluczowe momenty rozgrywki. Bardzo dobry pomysł.

Wszystko pięknie ładnie, tylko na ile nam te trzy kampanie starczą? Ktoś zgaduje? Macie rację – podobnie, jak miało to miejsce w wypadku innych dodatków, na bardzo krótką zabawę. Jeśli chcemy się cieszyć grą dłużej niż jeden dzień od razu powinniśmy zacząć rozgrywkę na którymś z wyższych poziomów trudności. Misji jest bowiem jedynie 13, a duża część z nich daje się ukończyć bez większych problemów. Aż prosiło się, żeby złamać tę niechlubną tradycję i zrównać długość dodatku z podstawową wersją. Nie tym razem moi Państwo. Ale oczywiście nie będę się pastwił nad tą bolączką, gdyż od razu było to do przewidzenia.

Co zatem oferuje nam tryb single player w stosunku do tego sprzed roku? Niestety pierwsze wrażenie nie jest porażające. Misje kampanii amerykańskiej są w większości bardzo, ale to bardzo standardowe, co nie jest złe samo w sobie, ale również nie budzi większego entuzjazmu i może troszkę zniechęcić do dalszej zabawy. Raz, że środowisko jest dość monotonne (zima w pełni), dwa, że zadania ograniczają się do tych już znanych nam. Przez cały czas towarzyszyło mi uczucie, że już to kiedyś widziałem, ba – nawet już tam kiedyś byłem. Spearhead – przecież jedna z trzech kampanii zawartych w nim dotyczyła dokładnie tych samych wydarzeń. A odbijanie zakładników, atak na konwój, czy przejazd ostrzeliwanym jeepem widzieliśmy już wielokrotnie. Apogeum zwątpienia nastąpiło w misji, w której należało utrzymać w posiadaniu przejęty wcześniej budynek. Dokładnie takie samo zadanie stało przed graczem w Call of Duty, w podobnej scenerii, nawet muzyka grała pod koniec oblężenia w obu przypadkach. Na szczęście im dalej w las...

Największa bitwa w grze.

Zaraz potem przenosimy się na pokład B-17, na którym zapominamy o tym, co było przed chwilą i wybaczamy autorom wszystkie dotychczasowe potknięcia. Potem jest już tylko ciekawiej, misje stają się dłuższe i ciekawsze. Duży plus to powiększenie obszaru, na których się rozgrywają. I to zarówno powierzchni otwartych, na których toczą się bitwy z udziałem wielu jednostek, jak i etapów bardziej kameralnych, kiedy nasz oddział przemierza kolejne wzniesienia, miasteczka i lasy. Czuć to bardzo wyraźnie na początku kampanii rosyjskiej, kiedy po opuszczeniu pociągu wsiadamy na pakę ciężarówki i jesteśmy dowożeni na miejsce właściwej potyczki. Przejazd trwa dobrych kilka chwil, krajobraz wokół nas zmienia się, wokoło wybuchają bomby, przemieszczają się inne pojazdy, słychać krzyki – a po dotarciu na miejsce czeka nas jeszcze potyczka w otwartym polu, które również obejmuje spory kawałek terenu – a to wszystko w obrębie jednej misji. Równie obszerna jest wizyta na Sycylii, kiedy droga do celu wiedzie nas od nabrzeża, przez latarnię morską, kolejne wzniesienia, aż do ulokowanego na szczycie wysokiego klifu kompleksu budynków, który również przyjdzie nam poznać od wewnątrz. Tak więc ten element wyróżnia się wyraźnie na plus i jest pewnym krokiem naprzód.

Ważnym elementem Call of Duty była przynależność do zespołu, a nie zabawa w jednoosobowy oddział, który był zmuszony wycinać w pień wszystkich przeciwników, bo jego towarzysze polegli dwie minuty po rozpoczęciu misji. Nie było to zrealizowane w sposób idealny, ale pozwalało wczuć się w rolę „jednego z wielu”. W United Offensive nasi współtowarzysze są bardzo wytrzymali i w zasadzie przy odrobinie wysiłku dotrwają z nami (przynajmniej większość) do końca każdego zadania. Powiedziałbym nawet więcej – są czasami za bardzo aktywni – bywa, że gdy biegniemy w środku kolumny, ci którzy są na przedzie wykonują za nas czarną robotę. Choć często zdarza się również, że chowając się za rozmaitymi przeszkodami czekają cierpliwie, aż to my wszystko załatwimy sami. Więcej w ich poczynaniach skryptowych zachowań, niż reakcji na to, co się dzieje wokół, jednak mimo to przy odrobinie wysiłku można o tym zapomnieć i rozkoszować się rozrywką w filmowym stylu. W filmowym pełną gębą, jak podkreślają sami autorzy. I trudno się z nimi nie zgodzić, bo to wszystko co dzieje się wokół nas autentycznie przypomina film. Dzięki absolutnie zaplanowanym wydarzeniom jesteśmy świadkami nieprzypadkowych, ale niezwykle widowiskowych wypadków. Jeśli strzelamy z karabinu znajdującego się na ogonie B-17, to możemy być pewni, że w ustalonym momencie lecący obok nas samolot spadając w dół swoim ogromnym skrzydłem dosłownie o kilkanaście centymetrów minie nasze stanowisko. Zresztą takie motywy nie są obce chyba nikomu, bo eksplodujące wokół ciężarówki, barki, walące się domy mieliśmy już w Call of Duty.

Charków w ogniu.

Sama gra jednak nie tylko misjami stoi. Walczący na froncie obowiązkowo otrzymali kilka nowych rodzajów broni (bodaj ponad 10), że wymienię tylko miotacz płomieni, dwie nowe wyrzutnie rakiet i ciężkie karabiny maszynowe, które możemy dźwigać przy własnej piersi i rozstawiać, gdzie tylko dusza zapragnie, aby zasypać gradem kul niczego nie spodziewający się oddział wroga. Poza uzbrojeniem dzielny wojak otrzymał umiejętność sprintu, której ja osobiście w ogóle nie używałem. Pozwala na bieg przez bardzo krótki okres czasu bez możliwości prowadzenia ognia. Jednym słowem: niefunkcjonalne.

Osobny akapit należy się trybowi multiplayer, który przez wielu uważany jest za kwintesencję United Offensive. Rozgrywka wieloosobowa w Call of Duty nie wzbudziła wśród graczy większych emocji wobec dostępności choćby darmowego „Enemy Territory”. Jako że za dodatek zabrali się twórcy Return to Castle Wolfenstein można było się spodziewać konkretnych zmian w tym trybie. Po pierwsze otrzymujemy trzy nowe rodzaje rozgrywki: Capture the Flag, Domination, oraz Base Assault. Tank Battle, który tak szumnie w zapowiedziach deklarował dystrybutor niestety nie uświadczymy. CTF jest powszechnie znany i lubiany, więc jego obecność jest całkowicie uzasadniona. Dominacja również nie jest wynalazkiem nowym – mechanizm podobny do tego będącego podstawą serii Battlefield. Kilka punktów na mapie i ich wzajemne przejmowanie od siebie – również bardzo grywalny tryb. Trzeci z nich to zupełna nowość – Base Assault. Rzecz polega na tym, że każda z drużyn ma trzy bunkry. Kto pierwszy wysadzi placówki przeciwnika, wygrywa. Jest jednak pewien kruczek. Mury bunkra nie tak łatwo skruszyć, a i pokonanie broniących go żołnierzy nie należy do zadań łatwych. Również ładunek wybuchowy, za pomocą którego mamy dokonać destrukcji, może zostać przedwcześnie rozbrojony przez oponenta. Twardy orzech do zgryzienia.

A pomóc w tym ma obecność pojazdów. Tak, tak. Nie jest to drugi Battlefield, ale skok jakościowy dzięki nim jest ogromny. Kilka czołgów, jakieś jeepy, transportery... i wystarczy. Wprawdzie fizyka nie jest porażająca, a sterowanie nie jest tak wygodne i precyzyjne jak we wspominanej produkcji EA Games, ale nie przeszkadza to w wykorzystaniu nowych zdobyczy do konstruowania coraz to wymyślniejszych taktyk. A w połączeniu z różnorodnością trybów może się okazać, że jest to świetna alternatywa dla tych, którzy preferują batalie oparte na siłach zmechanizowanych. Dodajmy do tego 11 nowych map i system odznaczeń, podobny do tego w Enemy Territory, a otrzymamy obraz jakże innego multiplayera względem jego poprzednika sprzed roku. I to on jest główną zaletą United Offensive.

Oprawa AV nie zmieniła się w sposób znaczący. Jak widać leciwy już silnik Quake’a III ma się dobrze – korzystano z niego nawet przy produkcji świeżutkiej przecież Wojny na Pacyfiku. Grafika uległa lekkiemu dopieszczeniu, poprawiono nieznacznie różne efekty, ale tak szczerze, to nie bardzo było chyba co poprawiać, bo nie to było zadaniem Gray Matter Studio. United Offensive dalej więc działa na słabszych maszynach i nie sprawi kłopotu tym, którzy rok temu bez przeszkód bawili się podstawową wersją Call of Duty. Dźwięki były już poprzednio mocną stroną, więc także ich nie zmieniano w sposób znaczący. Muzyka natomiast pojawia się tylko w wybranych i – mówię to z przykrością – nielicznych momentach. W nich jednak właściwie buduje emocje i czasami pozwala się im ponieść (zupełnie jak w filmach).

Czy dodatek ten to klasyczne powielenie schematów, czy jednak powiew świeżości? Obiecałem – odpowiedzieć muszę. Tryb single player wzorem poprzednich produktów jest stosunkowo krótki, więc w tym wypadku niestety popełnione są błędy poprzedników, lecz cena, jaką polski wydawca każe sobie zapłacić za rozszerzenie jest nawet więcej niż do przyjęcia, a dodając, że będzie to krótki, acz intensywnie spędzony czas z produktem na bardzo wysokim poziomie bez obawy można dodatek zakupić. Tryb wieloosobowy natomiast jest klasą samą dla siebie, wręcz dominuje nad skromną liczbą 13 misji, która to jest nieporównywalna z godzinami spędzonymi na walkach w sieci. Powiew świeżości nie tylko w kategorii rozszerzeń, ale i tytułów FPP w ogóle.

Pozostaje mieć nadzieję, że wszystkie siły skupią się teraz na drugiej odsłonie Call of Duty, gdyż temat add-on’ów w tym przypadku został już wyczerpany. Warto więc pozostawić dobre wrażenie, a nie powodować u graczy skojarzeń z ewidentnym odcinaniem kuponów od popularnej serii. Czego sobie i państwu życzę.

Marcin „Cisek” Cisowski

PLUSY:

  • MULTIPLAYER;
  • nadal niesamowicie grywalna;
  • B-17 w akcji;
  • większe mapy;
  • jeszcze dobitniejsza „filmowość” gry;
  • cena.

MINUSY:

  • kampanie do skończenia w jeden wieczór;
  • powielanie schematów z Call of Duty;
  • oprawa video mimo wszystko już nie ta...
Call of Duty: United Offensive - recenzja gry
Call of Duty: United Offensive - recenzja gry

Recenzja gry

Dodatek do doskonałego FPS-a „Call of Duty” to przede wszystkim rozbudowana rozgrywka wieloosobowa, pojazdy i nowe rodzaje broni. Ale to również trzymająca w napięciu, zrealizowana z filmowym rozmachem kampania dla jednego gracza.

Recenzja gry Alone in the Dark - tu straszy klimat, nie jumpscare'y
Recenzja gry Alone in the Dark - tu straszy klimat, nie jumpscare'y

Recenzja gry

Alone in the Dark to powrót nieco zapomnianej dziś marki, która 32 lata temu położyła fundamenty pod serie Resident Evil, Silent Hill i cały gatunek survival horrorów. I jest to powrót całkiem udany, przywołujący ducha oryginału we współczesnej formie.

Recenzja gry Outcast: A New Beginning. Dobrze zagrać w grę z otwartym światem bez zbędnych aktywności
Recenzja gry Outcast: A New Beginning. Dobrze zagrać w grę z otwartym światem bez zbędnych aktywności

Recenzja gry

Outcast: A New Beginning jest produkcją „bezpieczną”. Nie jest wybitny, ale też nie ma w nim nic, co by mnie odpychało. Problemy techniczne rzucają się jednak w oczy, a największą wadą tej gry okazuje się wysoka cena.