autor: Przemysław Zamęcki
Recenzja gry King's Quest - dobry remake kultowej przygodówki
Ach, po latach w końcu wracamy stęsknieni do królestwa Daventry. King’s Quest nigdy nie umarł, między innymi dzięki amatorskim remake’om, aż wreszcie doczekaliśmy się oficjalnej kontynuacji.
Podobnie jak w przypadku innych gier, które zostały podzielone na publikowane w różnych odstępach czasu epizody, postanowiliśmy wstrzymać się z oceną do momentu wydania ostatniego rozdziału opowieści.
- szacunek dla klasyki serii;
- świetne, staranne wykonanie;
- humor i znakomity dubbing;
- dobrze wplecione i nietrudne elementy zręcznościowe.
- może troszeczkę za prosta;
- ciut za dużo biegania pomiędzy oddalonymi lokacjami;
- jakby nie było elementów zręcznościowych, fani pialiby z zachwytu.
Długo, oj długo musieliśmy czekać na kolejną odsłonę sztandarowej niegdyś serii firmy Sierra On-Line. I pewnie czekalibyśmy jeszcze dłużej, bo przez ostatnie lata Activision, które jest obecnie właścicielem tej marki, postawiło raczej na mało ambitny rynek strzelanin FPP i gier muzycznych, traktując gatunek przygodówek po macoszemu. Na szczęście znalazła się grupa dżentelmenów mocno podnieconych koncepcją przywrócenia do życia krainy Daventry, którzy na dodatek dotarli ze swoim projektem do samej Roberty Williams – mówmy o tej pani królowa gier przygodowych, bo to mile łechce wspomnienia moje i innych starszych graczy pamiętających pierwsze Questy – zyskując jej błogosławieństwo i możliwość kontynuowania prac. Przez ostatnie miesiące odnosiłem jednak wrażenie, że fani gatunku nie ufają twórcom, a ową nieufność tylko pogłębiały kolejne zwiastuny, przedstawiające bardziej produkcję z serii Dragon’s Lair niż klimatyczną przygodówkę spod znaku King’s Questów I–VI. Części siódmej i ósmej nie liczę, ponieważ staram się sobie wmówić, że one po prostu nigdy nie zostały wydane.
Ze szczerością trzylatka wyznam, że ja również miałem do gry sceptyczny stosunek. I to nie tylko podsycany zwiastunami, ale także epizodyczną formą projektu, a przede wszystkim własną wizją kontynuacji serii, możliwie bliską oryginalnym rozwiązaniom – rysowane, dwuwymiarowe tła i poruszające się po lokacjach sprite’y, a do tego tradycyjny interfejs point-and-click. Byłem jednak świadom, że cos takiego w przypadku ogromnego koncernu wydawniczego i dość dużego jak na przygodówkę budżetu marketingowego nie ma racji bytu. Produkt musi zainteresować nowe pokolenie graczy oczekujących dynamicznej zabawy i poniekąd w ten rodzaj gustu celowali deweloperzy. Poniekąd, bo po jakichś sześciu godzinach z groszkiem, jakie zajęło mi przejście pierwszego odcinka, zatytułowanego A Knight to Remember, okazało się, że materiał źródłowy został potraktowany z szacunkiem. Czy w grze znajdują się elementy zręcznościowe? Owszem. Kilka razy mamy nawet do czynienia z niezbyt lubianym waleniem w przyciski zgodnie z ekranowymi wskazówkami (QTE).
King’s Quest będzie składać się z pięciu odcinków, z których każdy przedstawi odrębną historię z życia króla Grahama, opowiadającego wnuczce Gwendolyn o swoich przygodach. W pierwszym epizodzie poznajemy bohatera zmierzającego na turniej rycerski, w którym śmiałkowie muszą wykazać się siłą, szybkością oraz błysnąć intelektem. Graham nie jest mistrzem w żadnej z dyscyplin, w związku z czym ucieka się do różnych podstępów, aby pokonać rywali. Tym samym jesteśmy świadkami tego, w jaki sposób przyszły heros (ten ze starych gier z serii) zyskuje umiejętności i pewność siebie.
Chwała władcom Daventry, że w grze nie umieszczono żadnego łopatologicznego samouczka. Interfejs jest prostszy niż budowa cepa, więc takie rozwiązanie tylko niepotrzebnie przeszkadzałoby w zanurzeniu się w klimat historii. A zaczynamy z wysokiego C, bo Graham udaje się do jaskini smoka celem wykradnięcia magicznego lustra. Weterani powinni od razu przypomnieć sobie, że fragment ten jest na nowo opowiedzianym zadaniem z pierwszej części serii. Potem cofamy się w czasie i wracamy do opisanego wyżej turnieju, ale tego typu nawiązania do klasyki zdarzają się niemal co krok.