Paradise Killer
Bez cienia wątpliwości jest to jedna z najlepszych gier, w jakie w życiu grałem, co jest dla tego tytułu o tyle trudnym i imponującym osiągnięciem, że „Paradise Killer” siedzi dokładnie pośrodku dwóch niszowych typów gier, które mimo swej niszowości z jakiegoś powodu kojarzą się przede wszystkim z absolutnymi arcydziełami – gier detektywistycznych i gier vaporwaveowych. W obrębie gier detektywistycznych „Paradise Killer” konkuruje z takimi tuzami branży, jak seria „Golden Idol” czy oczywiście samo „Disco Elysium”, a w obrębie gier vaporwaveowych przede wszystkim z niemającym sobie równych „Hypnospace Outlaw”. A mógłbym do tej listy dopisać jeszcze gry eksploracyjne i wspomnieć nie tylko o „The Forgotten City”, ale zadać ostateczny cios w postaci porównania do „Outer Wilds”.
I wiecie co? „Paradise Killer” jakimś cudem moim zdaniem z wszystkich tych porównań wychodzi z tarczą, jak równy z równym. To absolutnie fenomenalna gra, w której w zasadzie nie ma się do czego przyczepić. Jasne, pewnie nie spodoba się każdemu, bo jest to jednak tytuł o bardzo wysokim progu wejścia, jeżeli chodzi o koncepcję narracyjną i świat przedstawiony, ale ci, którzy lubią tego typu indie dziwadła, bez wątpienia będą zachwyceni. No bo jakie właściwie wady mogłaby mieć ta gra?
Fabuła? Fabuła, choć niedługa (stuprocentowe ukończenie gry to jakieś 18 godzin), jest tutaj przebogata, świetnie napisana, wciągająca i z bardzo satysfakcjonującym zakończeniem. Główna intryga to jedna z najlepszych zagadek detektywistycznych, z jakimi miałem do czynienia, godna, myślę, kolejnego porównania – do filmów Riana Johnsona o Benoit Blancu. Postacie, które stanowią kluczowy element tej opowieści, to z kolei vaporwaveowe karykatury malowane raczej grubymi kreskami, ale za to jakże charakterne! No i całe tło rzeczonej opowieści jest zupełnie odjechane, świat, do którego jesteśmy wrzuceni to szalona, kultowa mozaika, którą H.P. Lovecraft mógłby stworzyć, gdyby zamiast całe życie siedzieć w ponurej Nowej Anglii przeniósł się na słoneczną Florydę, pływał często w oceanie i pił te takie śmieszne drinki z parasolkami. A, no i wszystko to z dużą dozą dobrego poczucia humoru.
Rozgrywka? Miodna, płynna, nie stawiająca przed graczem niepotrzebnych, bezsensownych utrudnień, dostosowująca się do jego tempa, pozwalająca mu zawsze panować nad sytuacją. Wszystko łączy się tu w logiczną całość, do której docieramy niczym po nitce do kłębka, zupełnie jak we wspomnianym już przeze mnie powyżej „Outer Wilds”, które w tym miejscu składnia się przed nami z szarmanckim uśmiechem, chwytając się za rąbek swego kapelusza w geście pozdrowienia.
Projekt poziomów? Owszem, miejscami nieco konfundujący, z mapą, na której wcale nie tak łatwo się odnaleźć, ale co z tego, skoro cała wyspa jest raczej niewielka i szybko zaczynamy uczyć się jej na pamięć. Pod koniec już skaczemy tu z miejsca w miejsce i podziwiamy piękne, vaporwaveowe krajobrazy zmajstrowane zręcznie przez grafików i projektantów z Kaizen Game Works. Jak dobrze żyć w czasach, gdy nawet niewielkie studio może stworzyć grę z ciekawym otwartym światem!
Interfejs? Kolorowy, przebojowy, praktyczny, użytkowy. I ze skórkami, które sami możemy sobie wybrać!
Muzyka? Co powiecie na jedną z najlepszych ścieżek dźwiękowych ostatnich lat? Poważnie, hit za hitem, utwory, które stanowią prawdziwą duszę tej gry, bez których nie miałaby ona tak niesamowitej atmosfery wesołej, funkowej, retro-futurystycznej, utopijno-dystopijnej apokalipsy.
Jak zatem widzicie, dosłownie wszystkie poszlaki wskazują na grę genialną, grę, w którą trzeba zagrać. Zabawne zatem, że chyba najbliższy gatunkowo krewniak tej gry, czyli wspomniane już powyżej „The Forgotten City” odniosło, powiedzieć można, względny sukces i cieszy się szerzej sporą rozpoznawalnością, podczas gdy taka perełka jak „Paradise Killer” pozostaje nieznana. Cóż, ja osobiście powiedzieć mogę tylko tyle, że podczas gdy „The Forgotten City” zaledwie lubię, „Paradise Killera” dosłownie uwielbiam.
Jedyne, co można by tylko do tej gry dodać, to pełne udźwiękowienie dialogów. No ale przecież „Disco Elysium” też nie zawsze miało swoje „Director’s Cut”, prawda?