Recenzja gry Assassin's Creed IV: Black Flag - piracki sandbox na szerokich wodach - Strona 2
Nie sprawdziły się obawy malkontentów - czwarta cześć sagi o asasynach to jeden z najlepszych sandboksów ostatnich lat a przesiadka na klimaty pirackie okazała się być strzałem w dziesiątkę.
Fabułę poprowadzono całkiem sprawnie i śledzi się ją z prawdziwą przyjemnością – to najbardziej poukładana historyjka od czasu „dwójki”. Nie obyło się co prawda bez kilku zgrzytów, np. możliwości przyjmowania kontraktów na zabójstwa z gołębników już na starcie gry (Kenway asasynem nie jest, a wspomniana aktywność oficjalnie zaprezentowana zostaje dopiero w czwartej sekwencji), ale nie mają one wielkiego znaczenia dla całości. Cieszy również fakt, że wraz z rozwojem części „historycznej” rozkręca się opowieść w teraźniejszości. Wzorowy pracownik Abstergo zostaje wplątany w działalność wywrotową, a ze skradzionych z komputerów plików udaje mu się pozyskać bardzo ciekawe dane, będące zresztą smakowitym kąskiem dla wiernych fanów serii.
W warstwie gameplayowej również dzieje się sporo – „czwórka” to bez wątpienia najobszerniejsza gra w historii całego cyklu. Jej monstrualna zawartość wyjmie Wam z życia kilkadziesiąt godzin, o ile nie ograniczycie się wyłącznie do zaliczenia samej fabuły. Misji i wszelkiej maści aktywności jest tak dużo, że ich szczegółowe opisanie zajęłoby kilka stron. W Assassin’s Creed IV wykonujemy zakontraktowane egzekucje, napadamy na plantacje, poszukujemy zakopanych przez piratów skarbów, badamy wraki zatopionych statków, polujemy na lądzie z bronią palną oraz na morzu za pomocą harpuna, ścigamy przewożące złoto konwoje, niszczymy potężnie uzbrojone, legendarne okręty wojenne, przeszukujemy jaskinie przemytników, usprawniamy należącą do Kenwaya łajbę, upiększamy kryjówkę piratów i wreszcie – demolujemy wrogie forty. Dorzućcie do tego absurdalną liczbę różnego sortu znajdziek: skrzyń z pieniędzmi, fragmentów Animusa, szant i krążków Majów, a otrzymacie pełny obraz tego, co przygotowali twórcy gry.
Oczywiście na wymienionych wyzwaniach zabawa się nie kończy, mamy tu przecież całkowitą swobodę w eksploracji Karaibów. Do dyspozycji gracza autorzy oddali sporej wielkości akwen, który można przemierzać wedle uznania po odbębnieniu kilku obowiązkowych zadań z głównego wątku fabularnego. Obszar robi wrażenie i zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami twórców nie widzimy podczas rejsu żadnych ekranów ładowania. Nie oznacza to jednak, że w Assassin’s Creed IV nie ma ich w ogóle. Większe osiedla ludzkie nadal są wyodrębnionymi miejscówkami, do których nie można tak po prostu wpłynąć, zostawić zakotwiczoną krypę i zejść na ląd. Za każdym razem, kiedy znajdziemy się w pobliżu Hawany, Kingston czy Nassau, gra pyta, czy chcemy wkroczyć do miasta, i po wyrażeniu zgody dochodzi do teleportacji. Oglądamy charakterystyczny obrazek asasyna w Animusie i cierpliwie czekamy, aż lokacja zostanie wczytana przez konsolę.
Autorzy musieli też pójść na ustępstwa w kwestii projektu mapy. Nurkować można wyłącznie w wyznaczonych do tego celu miejscach, a i to pod warunkiem, że wyposażyliśmy statek w dzwon pozwalający nabrać powietrza – w Black Flag nie da się wskoczyć do wody byle gdzie, popłynąć w dół i sprawdzić, co kryje się na dnie. Większość stałych lądów została zaprojektowana tak, by nie można było swobodnie dotrzeć do ich brzegu – dostępu chronią albo wysokie skały, albo gęsta roślinność. Dobrze obrazuje to Kuba, która na papierze wydaje się konkretną połacią terenu. W rzeczywistości nie sposób jej przejść wszerz i wzdłuż, a na jej całej powierzchni znajduje się zaledwie kilka wydzielonych enklaw, gdzie Edward ma szansę swobodnie pobiegać. Obostrzenia te nie dotyczą jedynie malutkich wysepek, które są w pełni otwarte dla bohatera. Na nich jednak nie znajdziemy zbyt wielu rzeczy do roboty.