autor: Szymon "Hed" Liebert
Recenzja gry Deadlight - takiej apokalipsy zombie jeszcze nie widzieliście
Autorzy gry Deadlight stworzyli jedną z najładniejszych platformówek tej generacji. Niestety, w tej produkcji z Xbox LIVE Arcade nie wszystko prezentuje się tak cudownie jak grafika.
Recenzja powstała na bazie wersji X360.
- niesamowita oprawa audiowizualna, budująca mroczny klimat;
- w miarę ciekawa opowieść bez zbędnego patosu;
- odejście od eksterminacji zombie na rzecz kombinowania;
- nietypowe i często zaskakujące znajdźki.
- bardzo krótka przygoda i trochę rozczarowujące zakończenie;
- niedoskonałe sterowanie i nieczytelne poziomy;
- nieszczególnie pomysłowe łamigłówki.
Zombie. Czy czujecie się zmęczeni tym tematem? Kwestia inwazji nieumarłych jest w ostatnich miesiącach eksploatowana do granic możliwości, a jednak wciąż cieszy się olbrzymim powodzeniem. Wydaje się, że to nie tyle efekt samej specyfiki postapokalipsy z udziałem „żywych zwłok”, ale tego, że deweloperzy zmieniają podejście do materii. Na przykład ostatnio stawiają na przyziemne klimaty – The Walking Dead czy DayZ są tego najlepszymi przykładami.
Deadlight to debiutancka gra studia Tequila Games, które także postanowiło wpisać się w trend pokazywania końca świata z perspektywy jednostki. Osoby, która nie dysponuje potężnym arsenałem i z łatwością może paść ofiarą zombie. Przy okazji deweloper chciał nawiązać do klasyki platformówek w stylu Flashbacka czy Prince of Persia. Czy to się udało? I tak, i nie, bo Deadlight podąża w dobrym kierunku, ale potyka się o własne koncepcje, niczym zombie sunące bezwładnie w kierunku mózgu.
Uciekając przed przeszłością

Deadlight rozgrywa się w alternatywnym roku 1984. Tworząc tę rzeczywistość, deweloperzy inspirowali się dziełami z tego okresu, na przykład magazynami Heavy Metal i Cimoc. Wpływ na fabułę mieli też tacy autorzy jak Richard Corben, J.G. Ballard, Richard Matheson, Stephen King, Robert Kirkman oraz Cormac McCarthy.
W grze śledzimy losy Randalla Wayne’a, którego postać kojarzy się momentalnie z Viggo Mortensenem z adaptacji powieści Cormaca McCarthy’ego (Droga) lub bohaterem nadchodzącej produkcji studia Naughty Dog (The Last of Us). Randall jest typem silnym, ale skrywającym pewną tajemnicę. Jego przygoda zaczyna się nie najlepiej, bo bohater rozstaje się z grupą znajomych w niefortunnych okolicznościach. Mężczyzna wyrusza samotnie w kierunku „bezpiecznego punktu”, azylu dla ocalałych, aby spotkać się z przyjaciółmi i uratować rodzinę, czyli żonę i córkę.
Opowieść o zwykłym człowieku próbującym odnaleźć się w świecie pozbawionym nadziei na powrót do starego stanu rzeczy została przedstawiona za pomocą kilku środków. Główną treść podają komiksowe przerywniki wspierane niezłymi głosami aktorów. Są jeszcze tajemnicze wizje z dnia wybuchu epidemii. Oprócz tego zbieramy zaginione strony dziennika bohatera, pochowane w różnych zakamarkach. Początkowo wydaje się to irracjonalne, bo niby czemu miałyby one być porozrzucane w ten sposób? Z czasem odkrywamy, że podróż mężczyzny ma niewiele wspólnego z chęcią ratowania najbliższych. To raczej szukanie odkupienia i wracanie po własnych śladach do epicentrum traumy.

Więcej zdradzać nie będę, bo fabuła jest jednym z ciekawszych aspektów Deadlighta. Mimo to trochę rozczarowuje. Chodzi o to, że autorzy, przez większość czasu unikając wpadania w patos i koncentrując się na losach jednej ze zwykłych osób, które przetrwały, w finale zawodzą, serwując bezsensowną tyradę o naturze istnienia oraz moralnych aspektach ludzkich wyborów. Bez tych paru zdań na do widzenia gra pozostawiłaby po sobie lepsze wrażenie. Niestety, nie uniknięto chęci nakarmienia odbiorcy czerstwym kawałkiem, aby upewnić się, że zrozumiał przekaz i nie ma wątpliwości, że Randall, mimo popełnionych błędów, jest przyzwoitym facetem.