Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 24 września 2021, 16:38

Recenzja Kena: Bridge of Spirits - gry „dla każdego” naprawdę istnieją! - Strona 2

Kena nie ma w sobie nic z rodziny tego Kena od Barbie. To raczej siostra Meridy Walecznej, a gra z jej udziałem jest kapitalnym i chyba najładniejszym „indykiem AAA” oraz gotowym materiałem na nowy film Disneya.

Nie lekceważ przeciwnika

Podobne odczucia pojawiają się podczas walk z przeciwnikami. Podstawowi oponenci to typowe „worki treningowe”. Nie trzeba ich „rozpracowywać” niczym w Dark Souls, ale są przynajmniej odpowiednio zróżnicowani. Jedni mają tarcze, które należy wcześniej rozbić, inni latają lub atakują z dystansu. Prawdziwa zabawa zaczyna się przy konfrontacjach z bossami. Przy nich tylko wybór najłatwiejszego poziomu trudności gwarantuje bezstresowy pojedynek. A w związku z cukierkową oprawą stylistyczną Keny: Bridge of Spirits bardzo łatwo jest na początku nierozważnie zlekceważyć przeciwnika.

Walki zawsze odbywają się na mini-arenach, a przeciw nam staje różnorodna menażeria mobków.

Na wysokim poziomie trudności, a czasem nawet i na tym normalnym, pojedynki wymagają już sporej koncentracji. Kena ginie wtedy po maksymalnie trzech uderzeniach i należy uważnie obserwować sekwencje zachowań danego bossa, często stosować uniki, tarczę ochronną oraz atakować w dogodnych momentach. Najwięksi przeciwnicy są dość podobni do siebie z wyglądu, ale na kolejnych etapach walki stają odpowiednio zróżnicowane dzięki pojawieniu się ataków obszarowych, czułych punktów czy nawet specjalnych obiektów podtrzymujących pasek zdrowia wroga.

I ponownie jak w przypadku elementów platformowych – nawet pasmo porażek nie rodzi frustracji, tylko zachęca do przeanalizowania strategii i kolejnych prób. Jedyny zarzut, jaki mam do mechaniki walki, to brak jakiegoś charakterystycznego dźwięku przy celnym uderzeniu zadającym obrażenia, a zwłaszcza przy „krytach” w czuły punkt.

Rot do Rota, a będzie... radocha!

Na osobną wzmiankę zasługują duszki Roty, które zbieramy przez całą grę. Ich wygląd sprawia, że nie można ich nie lubić, a wbudowany tryb foto tylko pogłębia obsesję trzaskania im jednego screenshota za drugim. Kapitalnie wygląda to zwłaszcza pod koniec gry, gdy podążają za Keną w niezwykle licznym gronie w odjechanych maskach na główkach. Roty to jednak nie tylko pocieszny element kosmetyczny. Mogą zmienić się w coś w rodzaju gąsienicy czy węża i odblokować nam przejście, na nasz rozkaz zaatakują też wroga w przeróżny sposób oraz uzdrowią nas podczas walki.

Szukanie przejść do kolejnych sekcji lokacji jest niezwykle angażujące.

Z liczbą Rotów wokół Keny związane są poziomy postaci, których jest zaledwie cztery. Równie niewiele jest dodatkowych zdolności do odblokowywania, jednak ani trochę nie czuć, że powinno być ich więcej. To, co dostajemy, w zupełności wystarcza i zdecydowanie wolę taki minimalizm w doskonaleniu umiejętności postaci zamiast sztucznego pompowania drzewka rozwoju nieprzydatnymi śmieciami, z których nigdy się nie korzysta.

To serio ich pierwsza gra?

Kena: Bridge of Spirits to trochę taka gra w opozycji do współczesnych praktyk w branży. Ukazała się w miarę szybko, bo po roku od zapowiedzi, w dobrym stanie technicznym i z kapitalną oprawą graficzną. Jest całkiem rozsądnie wyceniona, i to bez żadnych mikrotransakcji, choć elementów kosmetycznych tu nie brakuje. To bardzo dobry przykład „indyka AAA”, czyli gry „triple-I” – a takowe coraz częściej pojawiają się na rynku. Widać w nich spory budżet i ogrom włożonej pracy, a jednocześnie pewne niedoskonałości czy cechy małych, pixelartowych produkcji.

Niektóre zagadki, w których konieczne jest użycie łuku przypominają te z rzucaniem siekiery w God of War.

Aż szkoda, że Kena: Bridge of Spirits nie doczekała się jakiejś większej kampanii marketingowej, bo zasługuje na nią o wiele bardziej niż gros wydawanych od lat sequeli „AAA”. Duszki Roty w różnych kapeluszach jako maskotki czy figurki mogłyby być hitem sezonu. Mam nadzieję, że to dopiero początek przygód Keny na naszych monitorach. Biorąc pod uwagę, że to pierwsze podejście do gier ludzi, którzy do tej pory robili animacje filmowe, życzyłbym sobie, i wszystkim graczom, jak najwięcej takich debiutów!

OD AUTORA

Przejście gry zabrało mi niespełna 10 godzin, przy czym zaznaczam, że mocno się spieszyłem ze względu na późny dostęp do gry i zignorowałem wiele opcjonalnych aktywności, nie oczyściłem też wioski w całości. Grałem na konsoli PlayStation 5 w trybie wydajności i sporadycznie zdarzały się jakieś dziwne przycinki. Tryb jakości już mocno klatkował przy generalnie niezmienionej liczbie detali. Pomimo ślicznej oprawy nie nazwałbym Keny stricte next-genowym tytułem, który pokazuje w pełni możliwości nowej konsoli. Tak czy siak, bawiłem się wspaniale, a przy uprzednim wyborze odpowiedniego poziomu trudności może to być pozycja godna polecenia zarówno młodszym graczom, jak i tym bardziej doświadczonym, szukającym wyzwania.

Dariusz Matusiak | GRYOnline.pl

Dariusz Matusiak

Dariusz Matusiak

Absolwent Wydziału Nauk Społecznych i Dziennikarstwa. Pisanie o grach rozpoczął w 2013 roku od swojego bloga na gameplay.pl, skąd szybko trafił do działu Recenzji i Publicystki GRYOnline.pl. Czasem pisze też o filmach i technologii. Gracz od czasów świetności Amigi. Od zawsze fan wyścigów, realistycznych symulatorów i strzelanin militarnych oraz gier z wciągającą fabułą lub wyjątkowym stylem artystycznym. W wolnych chwilach uczy latać w symulatorach nowoczesnych myśliwców bojowych na prowadzonej przez siebie stronie Szkoła Latania. Poza tym wielki miłośnik urządzania swojego stanowiska w stylu „minimal desk setup”, sprzętowych nowinek i kotów.

więcej