Newsroom Wiadomości Najciekawsze Komiksy Tematy RSS
Wiadomość opinie 22 listopada 2022, 16:40

Mam dość przepłacania za gry - 250 złotych za port to jakaś kpina!

Gry nie są najtańszą formą rozrywki, ale potrafią zapewnić zabawę na wiele godzin. Czasami bywa jednak tak, że cena nie idzie w parze z jakością. Dzisiaj przyjrzymy się takiemu przypadkowi, czyli zdecydowanie za drogiej Harvestelli.

Źródło fot. Square Enix
i

Wydawać by się mogło, że cena świadczy o jakości produktu. W końcu trudno podejrzewać, że za prawie 350 złotych kupuje się bubla lub że za około 250 złotych nabywa się nikomu nieznanego „indyka”. Również marketing robi swoją robotę, reklamując grę w taki sposób, byśmy spodziewali się po niej cudów, o czym przekonaliśmy się przy okazji No Man’s Sky, Fallouta 76 czy Cyberpunka 2077. A już najciekawszym przypadkiem są remastery starych tytułów lub porty ze Switcha, za które często żądane są astronomiczne kwoty. I nie wiem, jak Wy, ale ja już kilkakrotnie poczułem, że zwyczajnie przepłaciłem.

Harvestella w pigułce:

  1. jRPG z elementami symulatora famy;
  2. prosty system walki w stylu action RPG;
  3. 12 klas postaci rodem z serii Final Fantasy;
  4. 4 pory roku, 31 upraw, 2 zwierzęta hodowlane;
  5. uboga ekonomia, plony są częścią craftingu;
  6. brak relacji z mieszkańcami, poza głównymi postaciami.

Farmer nie znalazł żony

Moim najnowszym przepłaconym nabytkiem jest Harvestella autorstwa Square Enix. Tytuł ten reklamowano jako coś w stylu Rune Factory lub My Time at Portia, więc jako fanatyk gier farmerskich zwyczajnie musiałem go mieć. Marzyło mi się takie nowe Stardew Valley, ale z porządną walką. Niestety, dostałem zupełnie inny produkt, który nawet nie leżał obok wymienionych gier, a kosztował niebagatelne 250 złotych!

Jeszcze pal licho, że Harvestella to po prostu jRPG z ubogimi elementami symulatora farmy. Przymknę oko na mizerię tych aspektów oraz fakt, że własne poletko służy nam jedynie do produkcji żywności potrzebnej do robienia posiłków. Udam, że nie zauważam słabego systemu walki, polegającego na spamowaniu jednego przycisku bez żadnej możliwości blokowania czy unikania ataków wroga. Zignoruję to, że relacje z mieszkańcami nie istnieją, poza kilkoma głównymi postaciami. Czemu zatem boli mnie mniej szlachetna część pleców?

Czasami płacimy za metkę

Za 250 złotych dostałem grę, która wygląda jak stworzona przez stażystów w Square Enix. Rozumiem, że to jedynie port ze Switcha, dlatego grafika nie prezentuje się tak dobrze, a menu nie obsługuje myszki. Sęk jednak w tym, iż Capcom w przypadku dzieła o nazwie Monster Hunter Rise jakimś cudem dał radę przenieść je na pecety porządnie, a przy tym kosztuje ono znacznie mniej. W Harvestelli dialogi nie są udźwiękowione, granie na klawiaturze to mordęga, a ja czuję się oszukany tym, co dostałem. Tak, jakbym zapłacił za sam fakt, że to takie Final Fantasy, tyle że z motyką i pomidorami.

Przed zagraniem czytałem recenzje na Steamie, które były zachęcające i obiecywały, że gra z czasem się rozkręca. No więc siedziałem i grałem, dwie godziny minęły, rozgrywka się nie zmieniła, a jedynie fabuła okazała się typowa dla Japończyków – do jednego worka wciśnięto tu wróżki, syreny, podróżników w czasie, roboty, jednorożca, amnezję, wielkie zwroty akcji oraz sztywne animacje. To wszystko rzucone jest nam w twarz bez oczekiwania, że zrozumiemy, o co chodzi. Mamy się po prostu cieszyć widowiskiem.

I to nie tak, że Harvestella jest skrajnie złym tytułem. W zasadzie to zwyczajny średniak, któremu brakuje wielu szlifów oraz rozwiązań z kategorii „quality of life”. Nie ukrywam, że na moją krytykę mocno wpływa cena, a także firma stojąca za grą – w końcu to samo Square Enix! Gdyby Harvestellę stworzyło niezależne studio indie, żądając bardziej adekwatnej do zawartości swego dzieła kwoty, wtedy sytuacja wyglądałaby inaczej. Problemy tej produkcji wprawdzie magicznie by nie wyparowały, ale przynajmniej byłyby dla mnie zrozumiałe, a tak nic nie broni gry przed krytyką.

Cena nie zawsze idzie w parze z jakością

Skoro już sobie ponarzekałem, pora przejść do sedna. Harvestella to jedynie pretekst do poruszenia tematu cen gier. Nie mam jednak zamiaru truć, że są one za drogie czy odwrotnie – są tanie, bo to towar luksusowy i żaden inny nie zapewnia tyle zabawy za taką cenę. Zamiast tego zwyczajnie zwracam uwagę na brak znaku równości pomiędzy ceną a jakością.

Dla przykładu: za 250 złotych kupiłbym dwie pozycje równocześnie – wspomniane już Stardew Valley oraz Story of Seasons: Friends of Mineral Town – i miałbym prawdziwe gry farmerskie. Gdybym szukał jRPG, skusiłbym się na Tales of Arise, które jest o wiele bardziej warte tych samych pieniędzy. Wolałbym również nieco dołożyć do Persony 5 Royal i nie martwiłbym się o jakość.

Oczywiście to kwestia indywidualna, ale moim zdaniem, gdy ktoś oczekuje za swoje dzieło ceny jak za grę AAA, powinien dostarczyć produkt podobnego kalibru. Tłumaczenia, że mamy do czynienia z portem, zwyczajnie nie kupuję. Skoro już kasujemy pecetowca, to chociaż sprawmy, aby nie miał wrażenia grania w coś rodem z PlayStation 2.

Droga gra musi zapewniać zabawę na wiele godzin?

Od jakiegoś czasu panuje trend tworzenia wielkich sandboksów z otwartym światem, w których gracz spędzić może nawet i 100 godzin, wykonując rozmaite zadania. Nie brakuje również osób twierdzących, że jeśli dany tytuł kosztuje te 250 złotych, to musi zapewnić rozrywkę na minimum 25 godzin, a najlepiej to i na 250. Nie ma przy tym znaczenia, że coś jest powtarzalne i mało angażujące, liczy się, aby było tego dużo, skoro twórcy tyle sobie życzą za dostarczony produkt.

Harvestella oferuje około 50 godzin rozgrywki, przy czym przez większość zabawy odbębniamy w niej monotonne zadania oraz śledzimy zakręconą fabułę z oderwanymi od rzeczywistości postaciami. Na farmie spędzicie tu jedynie chwilę, bowiem lwią część czasu będziecie przemierzać ze swoją drużyną dungeony. Walka polega zaś na wymienianiu się ciosami z przeciwnikiem, zmianie klasy, aby dopasować typ obrażeń, oraz skonsumowaniu posiłku w celu regeneracji zdrowia lub kondycji.

Problem w tym, że każdy wyżej wymieniony element powinien zostać zrealizowany lepiej. Brakuje głębi i całość szybko staje się nużąca; jedynie historia sprawiała, że grałem dalej – ciekaw byłem jej absurdów. Nie powinienem więc narzekać, bo za taką cenę dostałem kawał rozgrywki. Przedkładam jednak jakość nad ilość i dlatego o wiele bardziej doceniłbym, gdyby Harvestella dopracowała swój rdzeń kosztem długości fabuły. Z drugiej strony to jRPG, więc czemu w ogóle narzekam, przecież wiedziałem, czego się spodziewać... No właśnie – problem w tym, że nie, nie wiedziałem.

Dobry marketing sprzedaje grę

Reklama to dźwignia handlu i odpowiednio pokazany produkt może zainteresować osobę, która teoretycznie nie jest potencjalnym nabywcą. Ja bowiem nie jestem zapalonym fanem jRPG i preferuję gry rolnicze (farm/life simy), a w tym przypadku dostałem coś, co jedynie ociera się o ten gatunek. W zasadzie nie otrzymałem więc tego, czego oczekiwałem. Czy padłem ofiarą swoich własnych, mylnych wyobrażeń? A może zwiódł mnie marketing Harvestelli, który pokazywał grę w takim, a nie innym świetle?

Przytoczony na początku Cyberpunk 2077 to idealny przykład produkcji, która wygenerowała ogromne zainteresowanie wokół siebie, by następnie rozczarować sporą część graczy. Nie wszystkich oczywiście, niemniej zawiedzionych osób nie brakowało. Oczekiwały czegoś innego i złośliwi powiedzą, że to ich wina. W końcu nie trzeba nabywać gry w dniu premiery, można pooglądać gameplaye na YouTubie czy poczytać recenzje na Steamie. Nikt przecież nikomu nie każe kupować kota w worku.

Gdzie się podziały tamte dema?

Ja jednak wychodzę z założenia, że gier trzeba doświadczać. To w końcu forma sztuki i trudno polegać na opiniach innych osób, skoro mamy różne gusta. Recenzja może być sugestią, ale nic nie zastąpi zagrania samemu i przekonania się, z czym to się je. Niemniej trudno oczekiwać od kogoś wydawania 250 złotych, aby poczuł, że ten posiłek jednak mu nie smakuje. Możliwość zwrotu na Steamie to w takich przypadkach błogosławieństwo, chyba że się zapomnimy i przekroczymy dwie godziny czasu gry.

Dlatego tak bardzo tęsknię za wersjami demonstracyjnymi, które ostatnio wracają do łask, ale wciąż nie są standardem. Takie demo pozwala sprawdzić tytuł bez wydawania pieniędzy i przekonać się, czy produkt nie ma problemów z optymalizacją, czy pójdzie na naszym sprzęcie, a przede wszystkim – czy nam odpowiada. Zalet wersji demonstracyjnych chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć. I bardzo żałuję, że nie mam Switcha, bowiem na tej konsoli Harvestella ma cały czas dostępne demo.

Dobra zabawa jest bezcenna!

Jestem w stanie zapłacić, ile trzeba, za dobry produkt. Musi być on jednak faktycznie wart wydanych pieniędzy, przy czym przyznaję, że nie mam obiektywnego wskaźnika do takiej oceny. Nie chodzi tu jedynie o spędzony z danym dziełem czas, ale i o radość, jaką mam z grania. Absolutnie nie żałuję wydania 72 złotych na Untitled Goose Game, które wystarczyło mi na 2 godziny, bowiem emocje towarzyszące zabawie były tego warte. Dla kontrastu Vampire Survivors, które kupiłem za mniej niż 11 złotych, zawstydziło większość droższych gier, bo na liczniku mam już prawie 50 godzin.

I naprawdę chciałbym to samo napisać o Harvestelli. Nie wątpię, że znajdą się osoby, którym będzie ona odpowiadać. Ja jednak uważam, że za nią przepłaciłem oraz zwyczajnie zawiodłem się na Square Enix. Mimo wszystko mam nadzieję, że sama koncepcja gry farmerskiej nie zostanie przez tę firmę porzucona. Nie jest to najlepszy debiut, ale może twórcy wyciągną z niego odpowiednie wnioski. Zwyczajnie szkoda, że przy takim połączeniu dwóch gatunków zmarnowano potencjał obydwu.

Z drugiej strony recenzje na Steamie są naprawdę pozytywne, więc może to tylko moja wewnętrzna cebula wpływa na osąd? W końcu, gdyby gra była tańsza, pewnie aż tak bym nie narzekał. Aby to jednak ocenić, będziecie musieli sami nabyć Harvestellę, tylko nie róbcie tego w tym momencie – poczekajcie na promocję i dopiero wtedy się skuście. I grajcie z nastawieniem, że to klasyczne jRPG, a farma to jedynie pretekst do snucia pokręconej opowieści.

Patryk Manelski

Patryk Manelski

Chciał być informatykiem, potem policjantem, a skończyło się na „dziennikarzeniu” na UŚ. Tam odkrył, że można połączyć pasję do grania z pisaniem. Następnie bytował w kilku redakcjach, próbując przekonać wszystkich, że gry MMO są najlepsze na świecie. Tak trafił do działu publicystyki na GOL-u, gdzie niestrudzenie kontynuuje swoją misję – bez większych sukcesów. W przerwach od walenia z axa hoduje cyfrowe pomidory, bawiąc się w wirtualnego farmera. Nie mając własnego ogródka, zadowala się opieką nad drzewkiem bonsai. Kręci go też jazda na rowerze, zaś czytać lubi mangę i fantastykę. A co najważniejsze, pochodzi z Sosnowca, gdzie zresztą mieszka i z czego jest dumny!

więcej