Recenzja gry Steel Division: Normandy 44 – II wojna światowa z polskim akcentem
W Steel Division: Normandy 44 czuć pasję do tematyki i rozgrywek sieciowych – niestety, zabrakło pary, żeby w pełni usatysfakcjonować osoby grające solo.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
- podział bitew na fazy;
- mechanika linii frontu;
- ciekawe i zróżnicowane dywizje;
- morale jednostek i wpływ dowódców;
- wciągający multiplayer;
- elementy historyczne dobrze przemieszane z mechaniką gry;
- wsparcie dla modów.
- kampania dla jednego gracza pozostawia z niedosytem;
- system lobby wygryza niezły matchmaking w rozgrywkach sieciowych.
O tym, że robienie klasycznych RTS-ów nie jest dziś zbyt dobrym pomysłem, przekonało się studio Eugen Systems w 2015 roku za sprawą Act of Aggression. Gra mająca być powrotem do złotych czasów budowania baz i zbierania surowców okazała się przeciętna i zaliczyła klapę. Francuskie studio przekonało się wówczas, że odwoływanie się do nostalgii za latami 90. to kiepski pomysł i lepiej postawić na nieco bardziej innowacyjne podejście.
Steel Division: Normandy 44 to właśnie taki kierunek: taktyczna gra czasu rzeczywistego bazująca na największym sukcesie Eugen – serii Wargame, której sprzedaż w 2014 roku przekroczyła milion egzemplarzy. Twórcy Steel Division wzięli to, co sprawdzone, lecz bez odcinania kuponów – dodali zupełnie nowe elementy, które sprawiły, że gra ma własny charakter.
Dywizje – zbierz je wszystkie!
Lądowanie w Normandii uchodzi za oklepany temat, jednak Steel Division oferuje bardziej szczegółowe spojrzenie na to wydarzenie od większości popularnych gier, głównie dzięki tytułowym dywizjom oraz szczegółowemu odwzorowaniu terenu działań.
Gra pozwala stworzyć grupę bojową do bitew w sieci, wchodzącą w skład jednej z 18 dostępnych dywizji. Wybieramy więc sobie piechotę i pojazdy w takiej kombinacji, aby uzyskać jak najefektywniejszą formację bojową, dopasowaną do naszego stylu gry. Jeśli ktoś preferuje potężne czołgi, to jego wybór padnie zapewne na niemiecką dywizję Panzer Lehr, wyposażoną w sporą liczbę maszyn zwanych tygrysami. Z kolei fani serialu Kompania braci mogą zdecydować się na „krzyczące orły”, czyli 101. Dywizję Powietrzno-Desantową. Polscy gracze pewnie od razu spróbują powalczyć 1. Dywizją Pancerną gen. Stanisława Maczka.
Tworzenie własnej talii jednostek i poznawanie historycznego sprzętu to dla każdego miłośnika historii II wojny światowej duża frajda. Przy kompletowaniu swojej grupy pierwszy raz stykamy się z informacją, że każda bitwa podzielona jest na fazy A, B oraz C i że nie wszystkie jednostki można zawezwać od razu. Obok mechaniki linii frontu to jedna z ciekawszych nowinek, jakie serwuje Eugen. Oto, jak się ona prezentuje w praktyce:
Każda faza symuluje eskalację bitwy. Na początku do akcji możemy rzucić głównie dużo jednostek zwiadowczych, trochę piechoty i nieliczne pojazdy pancerne. Po kilku minutach przechodzimy do fazy B, w której dostajemy już solidne lotnictwo, czołgi i artylerię. Najmocniejsze zabawki pojawiają się w fazie C. Trzeba jednak pamiętać, że poszczególne dywizje różnią się przychodem punktowym, pozwalającym na zakup jednostek, w poszczególnych fazach – np. Panzer Lehr dostaje w fazie A tylko 75 punktów na minutę, a polska 1. Pancerna aż 90, co ma wpływ na początkową taktykę w starciu tak odmiennych formacji.
Podział na fazy może nie rozwiązuje całkowicie problemu posłania dużej grupy tanich oddziałów w jedno miejsce (w skrócie – spam z serii Wargame). Zmniejsza natomiast skalę oraz skuteczność takich zagrywek i na pewno tworzy trochę miejsca na mniej oczywiste jednostki – takie, których normalnie nikt nie brałby do bitwy, mając od razu do dyspozycji mocne czołgi.
Mój mały czołg na linii frontu
Dominujący tryb rozgrywki w Steel Division to podbój, usuwający w cień tryb destrukcji (wygrywa ten, kto zabije więcej drogich jednostek). Nie jest to jednak podbój znany z Wargame, gdzie gracz zajmował wyznaczone przez twórców sektory, by zdobywać punkty. Teraz główną gwiazdą jest linia frontu, którą trzeba przesuwać w stronę nieprzyjaciela. Ta mechanika wyjątkowo przypadła mi do gustu – gracze nareszcie mają wolną rękę w decydowaniu, które miejsca mapy są faktycznie istotne, a widok udanego przełamania jest naprawdę satysfakcjonujący. Na szczęście niektóre oddziały, jak np. zwiadowcy, nie przesuwają linii frontu, dzięki czemu małe wypady czy zasadzki za linią wroga dalej są możliwe.
Zdecydowanie najmniej przyjemna wydaje się sytuacja, gdy przeciwnik okupuje kilka domów, dających mu decydujący 1% kontroli mapy po tym, jak nam udało się odnieść lokalne sukcesy. Problem ten wynika jednak głownie z tego, ze czasami (nie) układa się współpraca z kolegami z drużyny w większych bitwach – ot, uroki rozgrywki sieciowej. Z drugiej strony, jeśli gramy drużynowo, możemy realizować naprawdę odważne plany. Najlepsze momenty w grze to te, w których wspólnie okrąża się przeciwnika, eliminuje jego oddziały dowódcze, tworzy kocioł, a następnie bierze rozbite oddziały do niewoli.
Morale odgrywa znaczącą rolę w trakcie walk – żołnierze, którzy zostali przygnieceni ogniem przeciwnika i nie posiadają w pobliżu jednostki dowódczej, mogą skapitulować. W efekcie użycie artylerii wraz z eliminowaniem oficerów bywa skuteczniejsze niż wybijanie przeciwnika do nogi. System morale jest przewidywalny, wręcz prosty (mając w pamięci klasykę pokroju Close Combat). Trzeba jednak pamiętać, że Steel Division w wielu kwestiach nie stawia na realizm – balans rozgrywki sieciowej i odpowiednie tempo starć są na pierwszym planie.
Wspomniani dowódcy okazują się niezwykle istotni – nie dość, że powstrzymują okoliczne oddziały przed wywieszaniem białej flagi, to i sprawiają, że pobliscy kompani dostają bonus do doświadczenia. Jest to arcyważne, bowiem czołg z trzema gwiazdkami doświadczenia rzadko pudłuje w przeciwieństwie do swojego mniej zaprawionego w walce odpowiednika. Gra premiuje więc formowanie odpowiednio dobranych, doświadczonych grup bojowych, znajdujących się pod wpływem oficerów.