Ludzie zapomnieli, co to adaptacja. Pierścienie Władzy są tego dobitnym przykładem

Czym jest adaptacja? Na jakie odstępstwa od materiału źródłowego pozwala? Czym różni się od ekranizacji? Naprawdę warto to wszystko wiedzieć jako odbiorca. Dzięki temu seans Pierścieni Władzy można odbyć bez zbędnych uprzedzeń.

nasze opinie
Karol Laska 14 września 2022
55

"Pierścienie dla elfów, pierścienie dla krasnoludów, pierścienie dla ludzi oraz ten jeden, użyty przez Saurona, by zwieść ich wszystkich. To historia tworzenia się wszystkich tych sił, wyjaśnienie, skąd pochodzą i co uczyniły dla każdej z ras. Czy możemy wymyślić Tolkienowską powieść, która nigdy wcześniej nie powstała, i zrobić serial pełen »megaeventów«, które mogły wydarzyć się tylko teraz?". Nie da się ukryć, że jeden z showrunnerów Pierścieni Władzy, Patrick McKay, sprzedał wizję swojego dzieła w sposób, który wzbudził niemałe wątpliwości wśród wiernych fanów Tolkiena. Czar nagle prysł. To nie będzie Silmarillion na srebrnym ekranie, tylko… jego nędzna podróba bez ładu i składu? Reinterpretacja? O co w tym wszystkim chodzi?

No właśnie, twórcy Rings of Power na pewno mocno cenią sobie wspomniane dzieło Tolkiena. Problem w tym, że nie mają do niego praw. Inaczej sprawa się ma z filmowymi Władcą Pierścieni i Hobbitem - to właśnie te marki przygarnął do siebie Amazon i dzięki ich posiadaniu mógł sobie w ogóle pozwolić na kręcenie Pierścieni Władzy. Mimo to każdy odcinek serialu analizowany jest w sieci przez pryzmat jego zgodności z Silmarillionem i całą resztą przekładów ustanawiających książkowe uniwersum Śródziemia. Skoro tak więc wygląda ta krucjata, to chętnie się do niej na chwilę dołączę. Załóżmy więc – na potrzeby tego tekstu – że nowy serial ze stajni Bezosa rzeczywiście adaptuje literacki materiał źródłowy. Przekonajmy się, czy w takim wypadku zasłużenie zbiera baty.

Ekranizacja =/= adaptacja

W ostatnich tygodniach zauważyłem, że wielu krytyków Pierścieni Władzy stosuje wymiennie pojęcia ekranizacji i adaptacji. W jednym z nienawistnych listów skierowanych do mojej osoby pod poprzednim LOTR-owym tekstem przeczytałem nawet: „Jeżeli mówimy o adaptacji CZYJEGOŚ dzieła, które ADAPTUJEMY, to trzymamy się tego, czego chciał twórca. Trzymamy się jego wizji tak bardzo, jak to tylko możliwe”. W powyższym rozumowaniu tkwi jednak podstawowy błąd wynikający najpewniej z braku znajomości definicji przytoczonych pojęć. Nie każdy ma obowiązek je oczywiście znać, dlatego przytoczę je wraz z przykładami, aby wszystko było jasne.

Ekranizacja to próba jak najwierniejszego przełożenia oryginalnego dzieła na film bądź serial z zachowaniem identycznej fabuły, tego samego zbioru postaci, a nawet bliźniaczych kwestii dialogowych i z jak najmniejszą liczbą odstępstw od pierwowzoru. Ekranizacją można więc nazwać Zemstę Andrzeja Wajdy czy Quo Vadis Jerzego Kawalerowicza – produkcje uznanych reżyserów, biorące się za wybitne dzieła reprezentujące kolejno dramat i epikę. Niezwykle wierne, odtwarzające najważniejsze wydarzenia z pierwowzorów z pominięciem jedynie wybranych fragmentów, które nie zmieściłyby się do filmu. Mimo to przyjęte one zostały stosunkowo chłodno, bo okazuje się, że przełożenie jeden do jednego znakomitej historii na kompletnie inne medium nie do końca zdaje egzamin. Ale o tym medialnym rozdźwięku opowiem potem.

Ludzie zapomnieli, co to adaptacja. Pierścienie Władzy są tego dobitnym przykładem - ilustracja #1

Zemsta, Andrzej Wajda, 2002

Adaptacja z kolei to próba częściowego przełożenia oryginalnego dzieła na film bądź serial, gdzie fabuła, kwestie dialogowe czy postacie mogą ulec gruntownym zmianom. Pierwowzór pełni tu raczej funkcję bazy, na której można budować własną opowieść pełną najróżniejszych inspiracji czy odniesień. Jedne adaptacje są do materiału źródłowego przywiązane bardziej, drugie trochę mniej.

Lśnienie Stanleya Kubricka to przykład filmu podobnego od strony fabularnej, ale jednak pełnego wielu autorskich reżyserskich pomysłów, trochę odmiennych portretów psychologicznych, a także znaczeń. Autorowi adaptowanej książki, Stephenowi Kingowi, nie spodobał się ten brak pełnej wierności, więc zlecił nakręcenie ekranizacji (swoją drogą – zapomnianej i powszechnie krytykowanej).

Nie można też zapomnieć o Solaris Andrieja Tarkowskiego, który oryginał Stanisława Lema postanowił adaptować tylko z jednego prostego powodu – filmowcowi spodobał się zawarty w książce problem moralny. Stworzył, zdaniem wielu, arcydzieło filmowe, które spokojnie można stawiać obok tego pisanego. Mimo to Lemowi film się nie spodobał i posądził Tarkowskiego o zdradę. Rosyjskiemu reżyserowi zarzucano nierozumienie języka literatury. Polskiego futorologa z kolei Tarkowski oskarżał o nierozumienie języka filmu. Konflikt pomiędzy dwiema formami przekazu powraca, jak sami widzicie, po raz kolejny.

(Nie)wierność

Dobra, wiemy więc już wszyscy, czym różni się ekranizacja od adaptacji. Zakładając więc, że żyjemy w alternatywnej rzeczywistości, w której Amazon ma prawa do Silmarillionu, i odstawiając na bok treść wszystkich jak dotąd dostępnych odcinków, zadajmy sobie fundamentalne pytanie: co chcieli nakręcić twórcy Rings of Power? Odpowiedzi nie musimy szukać daleko, bo wystarczy, że spojrzymy raz jeszcze na cytat McKaya, a konkretnie jego fragment: „Czy możemy wymyślić Tolkienowską powieść, która nigdy wcześniej nie powstała […]”. Showrunner sugeruje więc, że kręcą coś innego w znajomym świecie, chcąc przy okazji udobruchać fanów Tolkiena (heh, nie wyszło). Ladies and gentlemen, mamy więc do czynienia z adaptacją. Luźną jak gacie XXL na udach hobbita, ale jednak adaptacją.

Tak, słyszę Wasze głosy i rozumiem, że jakieś czcze przypisanie słówka czy dwóch do akademickich ram problemu nie rozwiąże. Osoby rozczarowane i wkurzone pozostaną rozczarowane i wkurzone. Spróbuję jednak pomóc w ostudzeniu tychże negatywnych emocji. Nie zamierzam urządzać żadnej psychoterapeutycznej sesji, a po prostu spróbuję Wam pomóc zrozumieć, że serial, którego oczekiwaliście, najpewniej nigdy by nie powstał i nie powstanie. A pomoże w tym człowiek mądrzejszy ode mnie, bo filmoznawca i semiotyk – Robert Stam.

W swojej przełomowej publikacji pod tytułem Beyond Fidelity: The Dialogics of Adaptation (którą na pełnym legalu przeczytacie i pobierzecie tutaj) pisze o pułapkach, w jakie wpada odbiorca, kiedy postrzega daną adaptację jedynie pod kątem WIERNOŚCI. Największą pułapką okazuje się traktowanie tekstu „konsumowanej” książki jako czegoś apriorycznego, uniwersalnego i identycznego dla każdego odbiorcy. Bo prawda jest taka, moi drodzy, że każdy, czytając Silmarillion, czyta zupełnie inną książkę. Mimo że nakierowany jest przez dokładne autorskie opisy, to tworzy własny świat, formuje subiektywne sylwetki bohaterów, a wszelakie elementy świata przedstawionego podporządkowuje swojej wyobraźni. Jeżeli więc czekaliście na adaptację Silmarillionu, to wszyscy z osobna liczyliście na coś innego, bliskiego osobistym oczekiwaniom, niepokrywającego się w pełni z roszczeniami innych fanów. Kolory włosów, oczu czy skóry są tu tak naprawdę najmniejszym problemem.

Do jakiego wniosku więc dochodzimy? No właśnie, nie chodzi tylko o to, że nigdy nie powstanie jedna idealna adaptacja (a nawet najwierniejsza ekranizacja nie jest gwarancją sukcesu i tworem jeden do jednego jak pierwowzór), ale też o to, że jedna książka może być źródłem nieskończenie wielu równie wartościowych adaptacji. Spójrzcie chociażby na filmowe interpretacje Romea i Julii. Czy wyobrażacie sobie, że żadna już nigdy nie powstanie? Nie, bo to opowieść na tyle ponadczasowa, że można ją aktualizować bez końca. Już w latach 90. wersja z Leonardo DiCaprio osadzona została we współczesności i cieszyła się wieloma pozytywnymi ocenami (i aż czterema nagrodami BAFTA). Wyobrażacie sobie Władcę Pierścieni w postpandemicznym Nowym Jorku? Pewnie nie, ale przecież scenariusz spokojnie mógłby spełniać założenia adaptacji. Spodziewam się, że do takiego mrocznego zakątka multiwersum raczej udać byście się nie chcieli.

Wspominałem przed chwilą o tym, że „jedna idealna adaptacja nigdy nie powstanie”. Całkiem możliwe, że się z tym nie zgadzacie, bo macie w głowie obraz filmu, który byłby dla Was idealnym przełożeniem Tolkienowskiego legendarium na taśmę celuloidową. I tutaj właśnie wchodzi przytaczany wcześniej aspekt konfliktu dwóch mediów – przykład całkowicie spapranej konwergencji.

Stam twierdzi bowiem, że pomiędzy kinematografią a literaturą istnieje coś, co nazywa „automatyczną różnicą”. Za tym enigmatycznym określeniem kryje się jednak proste rozróżnienie. Książki bowiem dysponują zgoła odmiennymi środkami przekazywania treści niż filmy. Ograniczają się bowiem do liter, słów, zdań, rozdziałów, przypisów i okazjonalnych ilustracji. Każdy kinowy czy serialowy hit z kolei operuje wypadkowymi audiowizualiów i ruchu w postaci kadrów, ujęć, sekwencji, dźwięku, muzyki, aktorskich występów czy szeroko pojętej inscenizacji. To przecież dwa zupełnie inne byty, pomimo że celem ich obydwu jest przekazanie jakiejś historii. Sposób jej opowiedzenia to już oddzielana grubą krechą „automatyczna różnica”.

„Automatyczna różnica” zabija tak naprawdę jakikolwiek temat dokładnej wierności filmu względem książki. Bo gdybym chciał być wierny, jak się tylko da, to nie brałbym do rąk kamery, tylko przepisał strona za stroną Silmarillion i wydał go ponownie, tylko że pod moim nazwiskiem. Tylko gdzie Lasce do Tolkiena? Gdzie książce do filmu oraz filmowi do książki? I, co najważniejsze, gdzie kopii czy plagiatowi do adaptacji czy nawet ekranizacji?

Musimy tę różnicę pomiędzy mediami znać, rozumieć i się na nią nie obrażać. Odgórnie akceptował ją nawet jeden z pierwszych prawdziwych filmowców, Georges Melies, który od adaptacji nie stronił. Ba, jego kultowy, wręcz prekursorski film SF z 1902 roku pod tytułem Podróż na Księżyc był przecież w pełni niemy, pozbawiony nawet znamiennych dla epoki plansz z narracją, didaskaliami i dialogami. Kłóciło się to z pełnym treści i dialogów Z Ziemi na Księżyc Juliusza Verne’a. Ponadto film, ze względu na technologiczne i budżetowe ograniczenia trwał zaledwie kilkanaście minut. Książka liczy z kolei 28 rozdziałów rozpisanych na ponad 200 stronach. Do „automatycznej różnicy” dojść więc musiało. I to w tym przypadku nie z intencji reżysera, a zwykłych realizacyjnych ograniczeń (jak wiemy, Amazon na takie narzekać nie musi).

Pierścieni Władzy można więc nie lubić. Pierścienie Władzy miały prawo podirytować miłośników Tolkiena. Nie każę jednak nikomu rewidować swoich poglądów. Proszę tylko o jedno, nie zapomnijcie o definicji adaptacji oraz pułapkach i paradoksach z nią związanych. Nasze oczekiwania zawsze będą zderzać się ze ścianą. Sami możemy jednak zdecydować, na ile ta ściana będzie wytrzymała albo jak długo zamierzamy bić w nią swoją głową. A uwierzcie mi na słowo – szkoda głowy.

OD AUTORA

Dyskusje o Pierścieniach Władzy prowadzę na moim koncie twitterowym. Znajdziecie tam również opinie na temat innych dzieł i zjawisk popkultury. Zapraszam do pozostawienia followa.

Bibliografia:

R. Stam, Beyond Fidelity: The Dialogics of Adaptation, New Brunswick: Rutgers, 2000

Karol Laska

Karol Laska

Swoją żurnalistyczną przygodę rozpoczął na osobistym blogu, którego nazwy już nie warto przytaczać. Następnie interpretował irańskie dramaty i Jokera, pisząc dla świętej pamięci Fali Kina. Dziennikarskie kompetencje uzasadnia ukończeniem filmoznawstwa na UJ, ale pracę dyplomową napisał stricte groznawczą. W GOL-u działa od marca 2020 roku, na początku skrobał na potęgę o kinematografii, następnie wbił do newsroomu, a w pewnym momencie stał się człowiekiem od wszystkiego. Aktualnie redaguje i tworzy treści w dziale publicystyki. Od lat męczy najdziwniejsze „indyki” i ogląda arthouse’owe filmy – ubóstwia surrealizm i postmodernizm. Docenia siłę absurdu. Pewnie dlatego zdecydował się przez 2 lata biegać na B-klasowych boiskach jako sędzia piłkarski (z marnym skutkiem). Przesadnie filozofuje, więc uważajcie na jego teksty.

Serial Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy Amazona zastąpił ważną gwiazdę i teraz naprawdę możemy się bać

Serial Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy Amazona zastąpił ważną gwiazdę i teraz naprawdę możemy się bać

Shonen Jump oficjalnie ogłasza koniec przerwy w wydawaniu Dragon Ball Super i nagle ją cofa. Fani są zdezorientowani, ale pełni zrozumienia

Shonen Jump oficjalnie ogłasza koniec przerwy w wydawaniu Dragon Ball Super i nagle ją cofa. Fani są zdezorientowani, ale pełni zrozumienia

Problem trzech ciał - recenzja. Serial Netflixa to niezła adaptacja trudnego do przełożenia SF

Problem trzech ciał - recenzja. Serial Netflixa to niezła adaptacja trudnego do przełożenia SF

Damsel jest już na Netflixie. Millie Bobby Brown walczy o przetrwanie w mrocznym filmie fantasy

Damsel jest już na Netflixie. Millie Bobby Brown walczy o przetrwanie w mrocznym filmie fantasy

Kiedy Wonka będzie na HBO Max? Znamy dokładną datę

Kiedy Wonka będzie na HBO Max? Znamy dokładną datę