Moja recenzja polskiej wersji Lost Horizon.
Witam,
dzisiaj chciałbym zaprezentować Wam napisaną przeze mnie recenzję gry Lost Horizon.
Mam nadzieję, że nie zostanę bardzo mocno skrytykowany i wskażecie mi błędy, które popełniam. Pozdrawiam i z góry dziękuję za czas poświęcony na przeczytanie. :)
Recenzja – Lost Horizon
Nigdy nie byłem pasjonatem gier przygodowych. Być może dlatego, że wolałem dynamiczne slashery, czy przepełnione akcją strzelanki. Gatunków jest wiele, więc nie byłem chętny do sprawdzenia wszystkiego. Poza tym, perspektywa kilkunastu dni intensywnego główkowania nad jednym tytułem nieszczególnie zachęcała mnie do przełamania mojej niechęci, a średniej jakości oprawa wizualna tylko to poczucie potęgowała. Czy coś zmieniło się po przejściu Lost
Horizon ? Przekonajmy się !
Jestem Indiana Jones !
Bohaterem omawianego tytułu jest niejaki Fenton Paddock, którego można by porównać do Indiany Jones’a. Nasz protagonista to sprytny pijaczek. Został zwolniony dyscyplinarnie z wojska, ponieważ obarczono go odpowiedzialnością za śmierć ośmiu azjatyckich robotników. Mieszka w ciasnym i zaniedbanym mieszkaniu, gdzieś w Hong-Kongu. Co dziwne, całą zabawę zaczynamy jako ktoś inny, a dokładniej – Richard, przyjaciel Fentona. On, wraz z nieznanym kapłanem oraz żołnierzem Thomasem Finchem uciekają przed ścigającymi ich nazistami. Tybetańczyk otwiera tajemne przejście do klasztoru i wraz z pierwszym z mężczyzn wchodzi do świątyni. Trafiony Thomas nie ma tyle szczęścia, zostaje na zewnątrz i zostaje najprawdopodobniej schwytany. Azjata umiera, a osamotniony Richard znika w dziwny sposób za sprawą tajemniczego kamienia. Kilka dni później, Paddock, poproszony o pomoc przez ojca zaginionego, postanawia odkryć mityczną zagadkę. Tak mniej więcej przedstawia się fabuła.
Podczas poznawania przedstawionej nam historii bardzo dużo podróżujemy. Zaczynamy w Hong-Kongu, przenosimy się na ośnieżone szczyty Himalajów, trafiamy do Berlina, na tropikalną wyspę, czy gorącą pustynię. Na pewno zasługuje to na pochwałę, gdyż ciągle możemy oglądać coraz to nowe lokacje. Na swojej drodze spotykamy postacie, które bardzo dobrze poznajemy – w końcu to podstawa w grach przygodowych. Nasz tułaczka została podzielona na siedem rozdziałów, w każdym z nich znajdują się dwie lub trzy misje. Zastosowano prostą konstrukcję, co może się podobać. Mamy pewność, iż zadania będą urozmaicone i wciągające. Autorzy mieli bardzo duże pole do popisu, co wykorzystali . Po kilkudziesięciu minutach bezskutecznego wpatrywania się w tę samą miejscówkę chcielibyśmy popatrzeć na coś innego. Po rozwikłaniu zagadki dostajemy to, czego chcieliśmy. Podobnie sprawa ma się z łamigłówkami. Wydarzenia obserwowane przez nas na ekranie wiążą się z nimi. Dobrze skonstruowane cele ciągle pchają wszystko do przodu, co zachęca do zapoznania się z eksplorowanym światem.
Przejdźmy do kilku wad. Jedną z nich jest chociażby mały realizm. Nie wymagam zaawansowanego silnika zapewniającego wszystkie prawa fizyki, czy dokładnego sprawdzania zachowań przedmiotów w określonych warunkach. Jednak wypadałoby co nieco poprawić. Kierowany przez nas śmiałek wychodzi z lecącego kilkaset metrów nad ziemią samolotu, zapiera się nogami o krawędź drzwi i rzuca w lecącego z tyłu Meesterschmitta … dynią. Oczywiście sam zainteresowany wychodzi z tej sytuacji cało. Drugi przykład, to zamrożenie w kałuży wody sznurka. Wychodzi nam długi kij, służący do podniesienia ważącego kilka kilogramów spadochronu. Pomyślicie zapewne ’’czepia się szczegółów’’ i będziecie mieli częściowo rację, ale takie błędy potrafią zirytować. Przygodówki mają za zadanie zmusić nas do myślenia. W tym przypadku też tak jest. Nie każdy wpadnie na coś, co nie byłoby możliwe w prawdziwym życiu. Znowu nie mam racji ? Bo w końcu jaka gra jest realistyczna? Crysis, w którym biegamy niewidzialni i dostajemy setki kulek bez padnięcia ? Niby nie, ale omawiana przeze mnie produkcja nie należy do tych, gdzie bezmózgie wyżynanie hord wrogów to normalka. Tu musimy skupić się na obserwacji otoczenia i jego elementów, mogących pomóc nam w przejściu do następnego etapu. Mogę zaakceptować przeniesienie oleju silnikowego w skorupce jajka, ale wyrwanie kadłuba samolotu przez spadochron w niecałą sekundę wywołuje u mnie co najmniej drobne zdziwienie.
Drugi minus, jest ostatnim z tych poważniejszych. Mianowicie, animacja kuleje. O ile tła są wykonane przepięknie, o tyle ruchy postaci zostały zrobione średnio. Same poruszanie jest do zaakceptowania. Gorzej sprawa ma się z dziwnym znikaniem i pojawianiem przedmiotów. Fenton co rusz chowa za pazuchę nowe „znajdźki”. Śmiesznie wygląda nagłe wciśnięcie dwumetrowej drabiny do plecaka czy chwycenie rękoma rozgrzanego do czerwoności łańcucha. Wykonywanie przez nas akcji często wygląda strasznie nieporadnie – tu coś zniknie, tam się pojawi. Najbardziej zapadła mi w pamięć ucieczka samochodem przed gangsterami, których załatwiliśmy fajerwerkami. W sam sposób wykończenia przeciwników nie wnikam, ale to, jak Paddock umieścił race w wyrzutni pozostawia wiele do życzenia. Machnięcie ręką i … gotowe.
Często spotykałem się z sytuacja, kiedy byliśmy wręcz zmuszani do zadania jakiegoś pytania. Wiadomo, musimy pogadać z inna postacią, mającą dla nas jakieś ciekawe informacje. Najczęściej mamy do wyboru trzy opcje – podziękowanie za konwersację, zdanie pytające, albo rozkazujące. Wybieramy rozkaz, nasze alter ego wymawia go, po czym zostają dwie możliwości, zadanie pytania i skończenie pogawędki. Postanawiam zakończyć, ale nie dostaję oczekiwanej odpowiedzi. Znowu wracam do rozmówcy i znowu dostaję ten sam zestaw. To naprawdę potrafi przygnębić.
Innym razem poszukujemy przedmiotów potrzebnych w danej misji. Staniemy koło poszukiwanej rzeczy, chcemy ją podnieść i nic. Odchodzimy kawałek, wracamy z powrotem i dopiero teraz skrypt „załapuje” co chcemy zrobić. Czasami, chcąc przejść do innego miejsca, klikamy w niewidzialny „portal”, a nasza postać biegnie nie wiadomo gdzie. Jeśli już znajduje się na końcu możliwej trasy, wraca i dopiero teraz ukazuje się nam mapa. Coś takiego zdarzyło mi się chyba tylko w dwóch miejscówkach, z czego na jednej z nich powtarzało się nagminnie.
Omówmy samą rozgrywkę, bo aspekty podobające mi się i te gorsze już wypisałem. Fani produkcji przygodowych (tak jak pisałem we wstępie, ja zapaleńcem nie jestem) powinni szybko zrozumieć, o co chodzi. Lokacje nie są szczególnie duże – może być ich dużo, choć niewielkich. Trudno byłoby przeszukać każdy kąt na powierzchni kilkuset metrów, co i tak często zdarza się w przypadku czegoś większego. W tej sytuacji możemy skorzystać z podpowiedzi – nie ułatwia to szczególnie życia, lecz skraca czas poszukiwań. Wszystko opiera się na prostym systemie „zbierz wszystko, połącz co się da i użyj”. Nie dziwne, iż najtrudniejsze jest wymyślenie, jak wykorzystać stworzony przez nas przedmiot. Jeśli ktoś chciałby pójść „na skróty”, nic trudnego ! Używa podpowiedzi, zbiera możliwe obiekty z otoczenia, łączy je „na ślepo”. Tutaj na chwilę się zatrzymajmy. Otóż, nie spotkałem się z sytuacją, kiedy stworzenie czegoś na szybko z drugim spowodowałoby nieuchronny koniec misji. Wręcz przeciwnie ! Wspominałem o kilku dziwnych zachowaniach przedmiotów. Jeśli kompletnie nie mamy pomysłu co zrobić w danej sytuacji, najlepszym wyjściem będzie właśnie łączenie wszystkiego. Zawsze można taką akcję cofnąć, co nie powinno być potrzebne – przynajmniej ja się z czymś takim nie spotkałem. Dzieło Animation Arts wydaje się być sztucznie wydłużone – każdy obiekt możliwy do zabrania przyda się wcześniej czy później, więc wracanie osobno do każdej lokacji po budzik, lizaka lub gumową rękawiczkę tylko dlatego, gdyż wcześniej nie były one przydatne, trochę mija się z celem. Same dialogi mówią nam, co robić, wszak dokładne śledzenie ich nie jest bardzo ważne. Rozmówcy najczęściej nie mają nam nic ciekawego do powiedzenia i najlepiej skupić się na tym, co najważniejsze. Spotykane postacie są barwne, kontrastują ze sobą, a nasz rzezimieszek serwuje nam coraz to nowe, żartobliwe komentarze. Gdy opisywałem głównych bohaterów, pominąłem coś ważnego. Podczas zabawy możemy współpracować z Richardem Westonem oraz Kim Wuang. Ta druga jest mieszkanką Hong-Kongu i wyrusza z nami w podróż trochę przypadkowo. Mamy więc możliwość pokierowania trzema różnymi osobami. Wzajemna pomoc polega na przełączaniu się pomiędzy jednostkami w celu chociażby podania przedmiotu niedostępnego dla drugiego osobnika. Taka akcja znajduje zastosowanie niejednokrotnie, chociażby podczas wypadku, w którym Fenton wpadł do głębokiej, lodowej jaskini i nie może się z niej wydostać.
Na pochwałę zasługują mini - gierki. Najczęściej polegają na połączeniu odpowiednich elementów w jedną całość. Spotkałem się ze sklejaniem połamanej płyty, łączeniem splątanych kabli czy wciskaniu kamieni tak, by wszystkie znalazły się na jednym poziomie. Takie smaczki nie zmieniają wiele w samej rozgrywce, natomiast udanie ją urozmaicają.
Kończąc fragment nt. gameplay’u, proponuję przejście do oprawy audio-wizualnej. Ta prezentuje się naprawdę dobrze. O ile trójwymiarowe modele postaci nie należą do najlepszych, o tyle tła zostały wykonane przepięknie. Można zachwycać się nimi godzinami. Zadanie postawione przed programistami na pewno nie było tak trudne jak w przypadku rozbudowanych tworów, w których powierzchnia dostępna do eksploracji zajmuje kilkanaście kilometrów i zadbanie o każdy szczegół jest ciężkie, ale w przypadku Lost Horizon statyczne obrazy to cud, miód i orzeszki. Zadbano o prawidłową grę świateł, odpowiednie nacieniowanie czy warunki pogodowe tuszujące pewne niedogodności. Graficznie tytuł ten nie ustrzegł się paru błędów, wszak pod względem dźwięku nie można mu niczego zarzucić. Odgłosy otoczenia są prawdziwe, tzn. stukanie deszczu o szybę czy szum wiatru wydają się naprawdę realistyczne. Dźwięki wydawane przez bohaterów również zasługują na pochwałę – nie mówią oni sztywno albo nienaturalnie, co jest spotykane nawet w przypadku wysokobudżetowych produkcji.
Podsumowując, można stwierdzić, iż czas który poświęciłem na przejście Lost Horizon nie został zmarnowany. Tytuł ten zachęcił mnie do „zasmakowania” innych produkcji z gatunku, dzięki klasycznemu podejściu do point’n’click, świeżym zagadkom, niezłej oprawie wizualnej oraz dźwiękowej, a także osobowościom, z którymi mamy do czynienia. Gra od Animation Arts momentami potrafi stać się nużąca, a drobne niedociągnięcia (np. animacja postaci, mały realizm) zaniżają ogólną ocenę.
Plusy:
+klasyczne podejście do gatunku point’n’click
+ciekawe zagadki
+niezła oprawa audio-wideo
+czarne charaktery i te mniej czarne
Minusy:
-potrafi stać się nużąca
-niedociągnięcia przy dialogach i animacji
-mało realistyczna
OCENA: 7,5
Calkiem fajnie piszesz. Nie zauwazylem jakis powaznych bledow - ale poczekaj, az ktos inny sie wypowie. Dla mnie 9/10.
Teraz zauważyłem trochę ( a nawet dużo) pozjadanych liter czy powtórzeń, ale to nie do końca moja wina. :D
Wersja poprawiona. :)
Nigdy nie byłem pasjonatem gier przygodowych. Być może dlatego, że wolałem dynamiczne slashery, czy przepełnione akcją strzelanki. Poza tym perspektywa kilkunastu dni intensywnego główkowania nad jednym tytułem nieszczególnie zachęcała mnie do przełamania niechęci, a średniej jakości oprawa wizualna - jaka zwykle w tego typu produkcjach występuje - tylko to poczucie potęgowała. Czy coś zmieniło się po przejściu Lost Horizon ? Przekonajmy się !
Jestem Indiana Jones ?
Bohaterem omawianego tytułu jest niejaki Fenton Paddock, którego spokojnie można porównać do Indiany Jones’a. Nasz protagonista to dyscyplinarnie zwolniony z wojska, sprytny pijaczek, obarczony śmiercią ośmiu azjatyckich robotników. Były wojak osiedlił się w Hong-Kongu gdzie mieszkając w ciasnym i zaniedbanym mieszkaniu czeka na jakąś przygodę, która zmieni jego życie. Nim jednak spełnimy prośbę Fentona przyjdzie nam wcielić się w kogoś zupełnie innego.
Tak zgadza się, całą zabawę rozpoczynamy jako przyjaciel bohatera, Richard Weston, który wraz z nieznanym kapłanem, oraz żołnierzem Thomasem Finchem, ucieka przed ścigającymi ich nazistami. Niestety nie wszystkim dopisało szczęście, a w zasadzie miał je wyłącznie Richard, jedyny ocalały tej wyprawy. Kapłan umiera, Thomas, prawdopodobnie, zostaje pojmany, natomiast osamotniony przyjaciel Fentona znika w dziwny sposób za sprawą równie tajemniczego kamienia... Kilka dni później do Paddocka zgłasza się ojciec zaginionego i prosi naszego bohatera o pomoc. Tak rozpoczyna się historia Lost Horizon, która okaże się bardziej mistyczna, niż można się tego na początku spodziewać.
Podczas poznawania przedstawionej nam historii bardzo dużo podróżujemy. Zaczynamy w Hong-Kongu, przenosimy się na ośnieżone szczyty Himalajów, trafiamy do Berlina, na tropikalną wyspę, czy gorącą pustynię. Innymi słowy: bardzo często zmieniamy miejscówki, co na pewno zasługuje na pochwałę. To ważne, bowiem to one będą tłem opowieści w jakiej bierzemy udział - choć nie tylko. Na swojej drodze spotykamy również postacie, które bardzo dobrze poznajemy – w końcu to podstawa w grach przygodowych. Nasza tułaczka została podzielona na siedem rozdziałów, w każdym z nich znajdują się dwie lub trzy misje. Zastosowano więc prostą konstrukcję, co może się podobać. Mamy bowiem pewność, iż krótkie zadania będą odpowiednio urozmaicone a także wciągające. Autorzy mieli bardzo duże pole do popisu, które wykorzystali. Ciekawie zaprojektowane cele i zagadki zachęcają do eksplorowania świata, a kiedy ten staje się nazbyt oklepany wówczas następuje jej rozwiązanie oraz zmiana otoczenia. A jak się w Lost Horizon gra?
Od Hong-Kongu po Berlin
Fani produkcji przygodowych (tak jak pisałem we wstępie, ja zapaleńcem nie jestem) powinni szybko zrozumieć o co w grze tak naprawdę chodzi - o rozwiązywanie łamigłówek i przeszukiwanie terenów. I właśnie dlatego lokacje nie są szczególnie duże – może być ich dużo, choć niewielkich. Po prostu trudno byłoby zwiedzić każdy kąt na powierzchni kilkuset metrów, co i tak czasami się zdarza. W tej sytuacji możemy skorzystać z podpowiedzi – nie ułatwia ona zbyt wiele, lecz zauważalnie skraca czas poszukiwań. Wszystko opiera się na prostym systemie „zbierz wszystko, połącz co się da i użyj”. Nie dziwne, iż najtrudniejsze jest wymyślenie tego, jak wykorzystać stworzony przez nas przedmiot. Ktoś chciałby pójść „na skróty” ? Nic trudnego ! Wystarczy użyć podpowiedzi, zbierać wszystkie możliwe obiekty z otoczenia i dopasować je „na ślepo”. Zresztą gra nas do eksperymentowania z przedmiotami zachęca. Nie spotkałem się z sytuacją, kiedy stworzenie czegoś na szybko spowodowałoby nieuchronny koniec misji. Wręcz przeciwnie ! Niektóre przedmioty zachowują się dość dziwnie - o czy później - więc jeśli kompletnie nie mamy pomysłu co zrobić w danej sytuacji, najlepszym wyjściem będzie właśnie łączenie wszystkiego ze wszystkim. Zawsze można taką akcję cofnąć, co nie powinno być potrzebne – przynajmniej ja się z czymś takim nie spotkałem. Swoją drogą dobrze radzę: zbierajcie co się da, nawet rzeczy w tym konkretnym momencie nie przydatne. Każdy obiekt możliwy do zabrania znajdzie zastosowanie wcześniej czy później, więc wracanie osobno do każdej lokacji po budzik, lizaka lub gumową rękawiczkę tylko dlatego, gdyż wcześniej nie były one przydatne, trochę mija się z celem.
Jak w rasowej przygodówce, tak i w tej dużo rozmawiamy, a same dialogi tłumaczą co dalej robić - więc wato się im przysłuchiwać, choć prawdę powiedziawszy, poza wskazówkami, rozmówcy najczęściej nie mają nic ciekawego do powiedzenia. Mimo to spotykane osoby są barwne, kontrastują ze sobą, a nasz rzezimieszek serwuje nam coraz to nowsze, żartobliwe komentarze po ich adresem. Równie ciekawe są osoby jakie towarzyszą Fentonowi - albowiem główny bohater nie działa sam, a podczas misji przyjdzie nam pokierować w sumie trzema postaciami. Podczas wyprawy będziemy współpracowali z, wspomnianym na wstępnie, Richardem Westonem oraz Kim Wuang (ta druga jest mieszkanką Hong-Kongu i wyrusza w podróż trochę przypadkowo). Owa pomoc polega na przełączaniu się pomiędzy jednostkami i wypełnianiu konkretnych celów - chociażby podaniu przedmiotu niedostępnego dla drugiego osobnika. Takie akcje znajdują zastosowanie niejednokrotnie, i są bardzo ciekawym patentem odróżniającym tę produkcję od innych.
Na pochwałę zasługują także mini - gierki, które najczęściej polegają na połączeniu odpowiednich elementów w jedną całość. Spotkałem się
Lost Horizonskomentuj jako pierwszy!
ze sklejaniem połamanej płyty, łączeniem splątanych kabli wciskaniu kamieni tak w odpowiedni sposób - ot takie sympatyczne "standardy". Takie smaczki nie zmieniają wiele w samej rozgrywce, natomiast udanie ją urozmaicają.
Ach, te widoki...
Opisując rozgrywkę nie sposób pominąć oprawę wizualną. Ta prezentuje się dość nierówno. O ile trójwymiarowe modele postaci nie należą do najlepszych, o tyle tła zostały wykonane przepięknie. Serio, można się nad nimi zachwycać godzinami. Zadanie postawione przed programistami na pewno nie było tak trudne jak w przypadku rozbudowanych tworów, eksplorowane przez gracza powierzchnia to kilkanaście kilometrów, lecz w przypadku Lost Horizon statyczne obrazy to cud, miód i orzeszki. Zadbano o prawidłową grę świateł, odpowiednie wycieniowanie, czy warunki pogodowe tuszujące pewne niedogodności. I choć tytuł nie ustrzegł się kilku błędów graficznych, to oprawę poczytuję jako niewątpliwy plus tej produkcji.
O ile wizualna strona produkcji mogłaby gdzieniegdzie być ciut lepsza, o tyle pod względem dźwięku nie można mu niczego zarzucić. Odgłosy otoczenia są prawdziwe, to znaczy odgłosy jak stukanie deszczu o szybę czy szum wiatru wydają się naprawdę realistyczne, a głosy bohaterów również zasługują na pochwałę. Postacie nie mówią sztywno albo nienaturalnie, co jest spotykane nawet w przypadku wysokobudżetowych produkcji.
...I te wady
Przejdźmy do kilku wad. Pierwszą z nich jest mały realizm. Nie wymagam od tego typu produkcji zaawansowanego silnika odwzorowującego wszystkie prawa fizyki, czy dokładnego sprawdzania zachowań przedmiotów w określonych warunkach, jednak wypadałoby co nieco poprawić. Kierowany przez nas śmiałek wychodzi bez szwanku z lecącego kilkaset metrów nad ziemią samolotu, w lecącego z Meesterschmitta ciska … dynią. Oczywiście sam zainteresowany wychodzi z tej sytuacji cało. Następny absurd to uczynienie z zamrożonego sznurka łomu, który bez problemu podniesie ważący kilka kilogramów spadochron. Pomyślicie ’’czepia się szczegółów’’ i będziecie mieli częściowo rację, ale takie sytuacje potrafią zirytować. Przygodówki mają za zadanie zmusić nas do myślenia, a nie wiem jak Wy, ale ja nigdy nie wpadłbym na unoszenie ciężkiego przedmiotu zmarzniętym kawałkiem materiału. Po prostu nie każdy wpadnie na coś, co nie byłoby możliwe w prawdziwym życiu. Powiecie, że żadna gra nie jest do końca realistyczna? Owszem, w takim Crysisie biegamy niewidzialni, ale omawiana przeze mnie pozycja nie należy do tych, gdzie bezmózgie wyżynanie hord wrogów to normalka. Tu musimy skupić się na obserwacji otoczenia i jego elementów mogących pomóc w przejściu do następnego etapu. Mogę zaakceptować przeniesienie oleju silnikowego w skorupce jajka, ale wyrwanie kadłuba samolotu przez spadochron w niecałą sekundę wywołuje u mnie co najmniej drobne zdziwienie.
Bolączką są również powtarzalne dialogi. Często spotykałem się z sytuacja, kiedy byliśmy wręcz zmuszani do zadania jakiegoś pytania. Wiadomo, musimy pogadać z NPC, który akurat ma dla nas jakieś ciekawe informacje. Najczęściej mamy do wyboru trzy opcje – podziękowanie za konwersację, zdanie pytające, albo rozkazujące. Wybieramy rozkaz, nasze alter ego wymawia go po czym zostają dwie możliwości: pytanie i koniec pogawędki. Postanawiam zakończyć, ale nie dostaję oczekiwanej odpowiedzi. Znowu wracam do rozmówcy i znowu dostaję ten sam zestaw opcji słów. Szkoda, że gra nie zapamiętuje o czym już rozmawiałem, bądź w postać nie reaguje w stosowny sposób na déjà vu.
Są również problemy ze skryptami. Nie raz zdarza się, że poszukujemy przedmiotów potrzebnych w danej misji. Po wytężaniu wzroku w końcu dany element znajdujemy, staniemy koło niego, chcemy podnieść i... nic. Nie da się tego zrobić. Dopiero po odejściu i powrocie w to samo miejsce gra „załapuje” co chcemy zrobić. Zdarzają się również dziwne, niewidzialne "portale", które po przypadkowym kliknięciu wysyłają naszą postać nie wiadomo gdzie - Fenton Paddock biegnie w bliżej nieokreślone miejsce. Coś takiego spotkało mnie w dwóch lokacjach, z czego na jednej z nich powtarzało się nagminnie.
Warto?
Podsumowując, można stwierdzić, iż czas który poświęciłem na przejście Lost Horizon nie został zmarnowany. Tytuł ten zachęcił mnie do siebie, dzięki klasycznemu podejściu do point’n’click, świeżym zagadkom, niezłej oprawie wizualnej oraz dźwiękowej, a także osobowościom, z którymi mamy do czynienia. Gra Animation Arts momentami potrafi stać się nużąca, a drobne niedociągnięcia (np. animacja postaci, mały realizm) zaniżają ogólną ocenę, mimo to jest to produkcja godna polecenia - a już na pewno fanom gatunku.
Drugi minus, tym razem poważniejszy, to "kulejąca" animacja. O ile tła wykonano przepięknie, o tyle ruchy postaci zostały zrobione średnio. Same poruszanie jest do zaakceptowania, niestety gorzej sprawa ma się z dziwnym znikaniem i pojawianiem się przedmiotów. Ponadto wykonywane przez Fentona akcje często wyglądają strasznie nieporadnie – tu coś zniknie, tam się pojawi. Najbardziej zapadła mi w pamięć ucieczka samochodem przed gangsterami, których załatwiliśmy fajerwerkami. W sam sposób wykończenia przeciwników nie wnikam, ale to, jak Paddock umieścił race w wyrzutni pozostawia wiele do życzenia. Machnięcie ręką i gotowe - tego nie powstydził by się sam Harry Potter.
Plusy:
+klasyczne podejście do gatunku point’n’click
+ciekawe zagadki
+niezła oprawa audio-wideo
+czarne charaktery i te mniej czarne
Minusy:
-potrafi stać się nużąca
-niedociągnięcia przy dialogach i animacji
-mało realistyczna
OCENA: 7,5
Ewentualne uwagi prosiłbym kierować po przeczytaniu wersji poprawionej.
Pozdrawiam.