The House of the Dead: Overkill - recenzja gry
Wii czy tego chce, czy nie, musi dorosnąć. Czy krwawe i przepełnione czarnym, wulgarnym humorem The House of the Dead: Overkill pomaga w osiągnięciu tego celu?
Recenzja powstała na bazie wersji Wii.
Wii cierpi i nie cierpi. Co mam na myśli? Ano to, że z powodu setek banalnych produkcji przeznaczonych dla młodych graczy nie potrafi zdobyć należnego jej uznania, ale z drugiej strony sprzedaje się jak greckie batoniki w promocji Lidla. I tu leży pies pogrzebany. W przekonaniu wielu ludzi uważających tę konsolę za coś niepoważnego jest bowiem sporo prawdy. Wii olewają często nawet branżowe media – w Polsce to już totalne dno, ale tu główną rolę odgrywa sprzedaż, a raczej jej brak. Dla kogo tu więc pisać? Konsolę Nintendo opanowali casuale, wyciągający ją z szafy od wielkiego dzwonu. Oni nie czytają konsolowych czasopism, nie przeglądają Internetu w poszukiwaniu nowinek. Wskakują do sklepu, łapią za pierwsze lepsze „W coś tam” i wychodzą, ciesząc pyszczki przed TV. Do nich The House of the Dead: Overkill nie trafi, a jeśli już to w drodze wielkiego przypadku. Dzieło Headstrong Games, twórców pełnego akcji RTS-a Battalion Wars 2, jest kierowane do tej nielicznej grupy zagorzałych hardcore’owców, którzy ciągle wierzą w niebanalne gry. O ile promocja podobnego w kwestii krwistości MadWorld (zresztą także wydawanego przez firmę SEGA) coś tu jeszcze pewnie zadziała, o tyle Overkill to już tylko ukłon w stronę fanów. I co tu ukrywać – niski i do bólu szczery.
No dobra, mamy THotD. Z czym to się je, wie pewnie wielu z Was. Dostajemy w ręce kontroler, udajemy, że to spluwa i walimy prosto w czerepy nadciągających falami zombiaków i innych podobnych im stworów. Sterowanie sprowadza się do namierzania i oddawania strzałów, resztę robi za nas konsola. Klasyczna rozwałka na szynach, inaczej „celowniczek”. Filozofii wielkiej tu nie ma. Kwestią odrębną jest za to historia samej serii. Otóż, The House of the Dead w każdej ze swoich czterech dotychczasowych części opowiadało jakąś absurdalną historię walki z zarazą, wykazywało pseudopoważny klimat itd. – generalnie groza klasy B. W Overkill autorzy niemal zupełnie od tego odeszli. Wróć. Nie odeszli, oni wyolbrzymili to, co było w THotD-ach najśmieszniejsze i najbardziej żałosne, a następnie przerobili w atut.
Mamy więc zwariowaną, pozbawioną jakiegokolwiek sensu fabułę i aktorów grających tak przeraźliwie źle, że aż dobrze. Agent G (stary znajomy z poprzednich odsłon serii) i Isaac Washington (naoglądał się chłopina Samuela L. Jacksona) to jedna z najgorzej dobranych par w historii gier. Ten pierwszy to najtajniejszy z agentów, zbiór wszystkich tajniackich cech, ale pokazanych w prześmiewczy sposób. Isaac to głupek, który strzela i klnie. Spotkali się przez przypadek, połączyła ich silna wola rozwalenia paru zombiaków. Strzelają pociskami i kąśliwymi uwagami, a wszystko to w ramach nieskładnie wyreżyserowanych scenek, idiotycznych często dialogów i tym podobnych bzdurnych sytuacji. Całość jest wulgarna, sprośna, nasi bohaterowie nie milkną nawet w trakcie walk. W sumie to nie wiadomo nawet, w kogo dokładnie się wcielamy. Najłatwiej przyjąć, że kontrolujemy obydwu furiatów (w multiplayerze występuje już podział obowiązków). W grze ścigamy początkowo zwyrodnialca o imieniu Papa Ceasar. Facet wykorzystał do swych niecnych celów geniusza na wózku, a teraz porywa jego gorącą siostrę, Lolę Guns. Ta absurdalna sytuacja nie podoba się oczywiście Agentowi G i Isaacowi, którzy decydują się na wzięcie sprawy we własne ręce. Gonimy więc Papę przez siedem niedługich rozdziałów, by na końcu odkryć, że ta cała sytuacja to tak naprawdę niecodzienny, rodzinny interes skupiony na pokazaniu relacji pewnego syna, bynajmniej nie Papy i Matki przez duże M. Ogólnie końcówka jest przezabawna, choć jako całość makabryczna i wulgarna do bólu, więc dzieciaki tutaj wstępu nie mają.