Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 19 września 2008, 08:11

autor: Przemysław Zamęcki

Star Wars: The Force Unleashed - recenzja gry - Strona 4

Fani Gwiezdnych Wojen musieli długo czekać na The Force Unleashed. Sprawdź, czy było warto.

Marek dysponuje kilkoma podstawowymi rodzajami Mocy oraz ich modyfikacjami wykorzystującymi combo z mieczem świetlnym. Są to więc uniesienie/rzucenie przedmiotu lub przeciwnika, pchnięcie, porażenie elektrycznością, bariera ochronna i rzut mieczem. Na ich przykładzie znakomicie udało się twórcom gry odzwierciedlić postęp, jaki dokonuje się w umiejętnościach głównego bohatera. O ile na początku zabawy każda z posiadanych mocy robi nieszczególne wrażenie (no, może poza uniesieniem/rzuceniem, które jest przez nas najczęściej wykorzystywane), o tyle pod koniec gry widzimy, że nasz protagonista ze skauta przemienił się w prawdziwego wymiatacza i na niektóre jego poczynania patrzymy z mieszaniną zdziwienia i podziwu. Zdziwienia, bowiem potęga, jaką dysponuje Galen Marek, zupełnie nie odpowiada naszej dotychczasowej znajomości uniwersum Star War, z podziwem zaś, że autorom udało się zaimplementować w grze fantastycznie i oszałamiająco wręcz w niektórych momentach wyglądające efekty specjalne. Kojarzycie zapewne szkic koncepcyjny, na którym Galen ściąga z nieboskłonu niszczyciel gwiezdny? No cóż, to nie tylko obrazek, ale wręcz cała mini-gierka, która znalazła się pod koniec jednej z misji. Ech, gdyby Yoda mógł pobierać nauki u Marka...

Poznaj potęgę Ciemnej Strony, a staniesz z podniesionym czołem naprzeciwko teściowej.

Star Wars: The Force Unleashed należy do gier, w których doskonale obejdziemy się bez konieczności posiadania mapy. Gatunek slasherów rządzi się własnymi prawami i schemat korytarz – arena – korytarz został tu utrzymany. Zwykle wystarczy jedynie przejść od punktu A do punktu B, a potem punktu C, choć często zdarza się, że program stawia przed nami bonusowe zadania. Jest to przede wszystkim zdobycie konkretnej liczby punktów doświadczenia i odnalezienie określonej ilości holocronów, ale także na przykład zniszczenie przekaźnika łączności w imperialnej bazie czy ulżenie cierpieniom Sarlacca (to taki wielki stwór żyjący pod ziemią, z wystającymi ponad powierzchnię mackami i ogromną paszczą). W jednej z misji poczujemy się nawet jak Gepetto w trzewiach wieloryba.

Co najważniejsze jednak, na wyższych poziomach trudności TFU nie da się przejść z wykorzystaniem tylko jednego zestawu ciosów. Często gra wymaga kombinowania i trafnego sposobu dobierania taktyki do napotkanych przeciwników, których różnorodność, notabene, jest całkiem spora. Najprostszymi do pokonania są zwykli szturmowcy Imperium, kłopotów nie sprawią też mieszkańcy Felucji. Nieco trudniejszymi przeciwnikami są już specjalne imperialne oddziały, choć wraz ze wzrostem naszej potęgi, żaden przeciwnik nie wyda nam się groźny. I dotyczy to zarówno napotkanych rankorów, jak i maszyn AT-ST. Szkoda tylko, że w trakcie licznych walk po raz kolejny dają o sobie znać błędy. Przeciwnicy zamierają w dziwnych pozach, często włażą w różne dziury, z których nie potrafią się już wydostać, a nieraz jakby w ogóle nie zauważali naszej obecności. W wielu przypadkach wystarczy po prostu znaleźć odpowiednie miejsce i do woli rzucać mieczem w stojące bezradnie rankory. Nie są to pojedyncze incydenty, aby mogły przejść niezauważone przez testerów. Tutaj TFU łapie ogromny minus. I nie ostatni.

Przemysław Zamęcki

Przemysław Zamęcki

Grał we wszystko na wszystkim. Fan retro gratów i gier w pudełkach, które namiętnie kolekcjonował. Spoczywaj w pokoju przyjacielu - 1978-2021

więcej