autor: Szymon Błaszczyk
Sid Meier's Pirates! - recenzja gry
Jeśli moi rodzice zginęli z rąk piratów, mordercy mogą być pewni, iż nie spocznę, dopóki ich odnajdę. A jeżeli mi się to uda, zamorduję bandziorów własnymi rękoma.
Recenzja powstała na bazie wersji PSP.
Masz ci los! Że też mi przyszło żyć w tych przeklętych czasach! Ponad pół stulecia temu ci przeklęci piraci porządnie dali mi w kość, a teraz dopadł mnie ten pieroński reumatyzm. Na domiar złego moja kariera ni to korsarza ni to handlarza powolutku zbliża się ku końcowi. Cóż począć? Wyjścia żadnego nie widzę, więc przynajmniej spróbuję zapisać się w annałach historii. Nazywam się więc Sir Simon Duke i opowiem Wam o moich niezwykłych przygodach.
Tego dnia nie zapomnę nigdy. Był to rok 1650 i o ile mnie pamięć nie myli, miałem wtedy 9 lat. Szamałem sobie kolacyjkę wspólnie z siostrzyczką, wujem, ciocią i dziadziem. Dość powiedzieć, że wszyscy byliśmy ubrani w okropne, napompowane jak balon ciuszki – szlachectwo zobowiązuje. Kiedy tak sobie siedzieliśmy i wcinaliśmy ostrygi, nic nie wskazywało na to, że zaraz stanie się coś strasznego. Usłyszeliśmy przeraźliwy huk i nie dalej niż parę sekund później do jadalni wpadło kilku uzbrojonych facetów, a wraz z nimi – obleśna woń. Stąd wnioskuję, że byli to piraci. Niewiele pamiętam, tedy nie za bardzo potrafię dokładnie przedstawić rozwój wydarzeń. Na pewno wszyscy członkowie mojej rodzinki zostali porwani, to nie ulega wątpliwości. Tylko dlaczego mi udało się uciec? Wszak korsarze nie zwykli litować się nad ofiarami. To wciąż nie daje mi spokoju, lecz może uda mi się w końcu dociec prawdy? A rzecz miała miejsce we francuskiej kolonii Guadeloupe.
Jeśli moi rodzice zginęli z rąk piratów, mordercy mogą być pewni, iż nie spocznę, dopóki ich odnajdę. A jeżeli mi się to uda, zamorduję bandziorów własnymi rękoma.
Póki co przez 10 lat szwendałem się po rodzimej mieścinie i ledwo wiązałem koniec w końcem. Kiedy stuknęła mi dwudziestka, wszystko uległo zmianie. Początkowo nic nie wskazywało na to, że moje losy wkrótce całkowicie się odmienią. Jak każdego dnia, stałem pod świątynią i prosiłem o jałmużnę. Nagle ni stąd ni z zowąd podeszli do mnie strażnicy. Nie zastanawiałem się ani chwili. Natychmiast wziąłem nogi za pas. Niepotrzebnie, bowiem po chwili wpadłem w łapska wartowników, którzy zamiast wpakować mnie za kratki, zaprowadzili mnie do... gubernatora Guadeloupe! Dlaczego? Nie mam pojęcia. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie szczegółów rozmowy z gubernatorem, ale to raczej nie jest istotne. Ważne jest natomiast to, że jakąś godzinę później byłem już na własnym statku, z własną załogą i z własnymi marzeniami, które za wszelką cenę miałem zamiar spełnić.
Od natłoku myśli aż mnie głowa rozbolała. Stanąłem przed dylematem – z miejsca ruszyć na ratunek porwanej rodzinie, czy najpierw poczuć wolność na własnej skórze i zasmakować szczęścia. Z uwagi na brak jakiegokolwiek doświadczenia postanowiłem przede wszystkim zdobyć trochę złota i jedzenia dla wiecznie głodnych marynarzy. Niedługo potem popłynęliśmy lewostronnym halsem w kierunku Martinique, niezbyt odległej faktorii handlowej. Wiatr dopisywał, więc u celu byliśmy po kilku dniach żeglugi. Udało mi się nawet spotkać z miejscowym gubernatorem, od którego dowiedziałem się, że moja ojczyzna, Francja, jest w stanie wojny z Hiszpanią oraz Anglią. O ile mnie pamięć nie zawodzi, wspomniał także o przymierzu z Holendrami.