autor: Krzysztof Gonciarz
Grand Theft Auto: Liberty City Stories - recenzja gry
Chęć zysku czy wyjście naprzeciw oczekiwaniom fanów – co skłoniło Rockstar do pozbawienia PSP jednego z najmocniejszych exclusive’ów?
Recenzja powstała na bazie wersji PS2.
Oj, zabiło nam Rockstar ćwieka. Nieskazitelny obraz tego bezkompromisowego studia musiał w końcu doczekać się pierwszej rysy. W opinii wielu stanie się nim średnio udany port na PS2 jednego z najmocniejszych tytułów w katalogu Playstation Portable, czyli GTA: Liberty City Stories. Już sama idea konwertowania gry w tę stronę, z handhelda na konsolę stacjonarną, wydaje się mocno dyskusyjna – o ile nie wiąże się z tym procesem żaden gruntowny remanent technologiczny. Ten mały wybryk Rockstar interpretować możemy jednak na dwóch zupełnie różnych płaszczyznach. Z jednej strony mamy naturalny odruch wyzyskiwanego konsumenta, w opinii którego pazerność korporacji powoduje, że decyduje się ona na sprzedanie tego samego produktu po raz n-ty, zmieniając w nim tylko kosmetyczne detale. To wariant pesymistyczny. Pozytywne nastawienie każde za to zwrócić uwagę na fakt rzeczywistego wyjścia naprzeciw tym fanom serii, którzy nie posiadają PSP. Mówi się bowiem, że cała inicjatywa wyszła od strony graczy, że to ich liczne prośby i groźby przewróciły pierwszy klocek domina (które poleciało, niczym domek z kart – szach mat!). Mniejsza o to, jakie intencje mieli Rockstarowcy zasiadając za swymi devkitami. Wynik ich pracy, dzielący i rządzący na przenośnej konsolce Sony, nie może równać się ze swymi starszymi braćmi z Czarnuli pod żadnym względem.
Głównym bohaterem tego spin-offa GTA jest Toni Cipriani, powracający do Liberty City po przymusowych wczasach, za pośrednictwem których musiał umożliwić stróżom prawa zapomnienie o tym, jak bardzo jest poszukiwany. Nasz cwaniaczek wraca do miasta i z miejsca kieruje się do swego dawnego przełożonego – Salvadore Leone, szefa klasycznej, włoskiej mafii. Z jego pomocą wraca do branży, otrzymując kolejne zlecenia i prośby o „przysługi”. Tymi już jednak zajmować się będzie gracz, mający przed sobą m/w 12 godzin głównego wątku fabularnego oraz wiele, wiele więcej atrakcji pobocznych. Ot, standard dla serii: znanej, lubianej i nienawidzonej zarazem. Pierwszym kruczkiem jest już samo miejsce akcji, Liberty City. To to samo miasto, które przeczesaliśmy od stóp do głów w trakcie zabawy w przełomowym GTAIII. Choć różnice są zbyt zauważalne, by określić je mianem „identycznego”, na każdym kroku spotykamy jakieś znajome widoczki, wywołujące pojedyncze przebłyski świadomości tego, w co graliśmy kilka lat temu. Na szczęście całkiem bezpośrednie podobieństwa do trzeciej części na tym się kończą.