Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 5 października 2018, 15:02

Recenzja gry Assassin's Creed Odyssey – zamach na tron Wiedźmina 3 - Strona 3

Zrobiwszy udane przymiarki z AC Origins, Ubisoft posłał wszystkie swoje siły do boju z rozkazem: „Zróbcie mi pogromcę Wiedźmina 3!”. Ze starcia z polskim RPG Assassin’s Creed Odyssey nie wychodzi zwycięsko – ale i tak wraca z niego z tarczą.

Spartańska telenowela

Jeszcze jednym powodem, dla którego łatwiej przywiązać się do Aleksiosa/Kassandry niż do Bayeka, jest sama fabuła. Tym razem Ubisoft postawił na osobistą opowieść o rodzinie (i znów chciałoby się powiedzieć: wzorem Wiedźmina 3). Nie będę zdradzać Wam szczegółów, powiem tylko tyle, że są tu wątki takie jak poszukiwanie zaginionych krewnych czy odkrywanie tajemnego dziedzictwa swego rodu – ten ostatni temat to przy okazji spoiwo, które łączy Odyseję z pozostałymi odsłonami serii Assassin’s Creed. Jako pewnego rodzaju innowację można potraktować fakt, iż motoru napędowego głównej linii historii nie stanowi już zabijanie (proto)templariuszy – choć oczywiście wciąż jest obecne w grze i pełni istotną funkcję (i to z większą liczbą celów do wyeliminowania niż kiedykolwiek wcześniej).

Bohater jest regularnie pytany o zdanie na różne tematy, ale z udzielanych odpowiedzi właściwie nic nie wynika. To atrakcja tylko dla osób, które lubią maksymalnie wczuwać się w odgrywaną postać.

I jakkolwiek w fabule nie brakuje ani interesujących postaci – zwłaszcza historycznych – ani emocjonujących momentów, dzięki którym wciąż chce się śledzić perypetie Aleksiosa/Kassandry, to niestety sposób poprowadzenia opowieści czasami woła o pomstę do nieba. Mógłbym postawić tezę, że na każde jedno wnoszące coś do tematu, interesujące zadanie w głównym wątku przypadają ze dwa takie, które nie są niczym więcej niż zapchajdziurami. Co gorsza, często są to zapchajdziury podsuwane graczowi pod byle pretekstem, niemające żadnego sensownego uzasadnienia.

Dobrego wrażenia nie robią też znaczące fabularne wybory – bo jest ich tu jak na lekarstwo. Stajemy przed jednym na początku przygody, potem zaś gra skąpi nam trudniejszych dylematów w zasadzie aż do końcowych rozdziałów opowieści. Zresztą już ta pierwsza decyzja – dotycząca zabicia lub oszczędzenia pewnej osoby – nastraja negatywnie, bo na konsekwencje trzeba czekać kilkadziesiąt godzin... a przedtem przez całą kampanię gra albo prześlizguje się po temacie wymijającymi, „uniwersalnymi” sformułowaniami, albo gubi się w tym, co właściwie miało miejsce (ja raz po raz dowiadywałem się, że uśmierciłem tego człowieka, choć w istocie darowałem mu życie). Dopiero w epilogu wybory zaczynają coś znaczyć... a i tak samo zakończenie rodzinnej sagi Aleksiosa/Kassandry okazuje się płytkie i mało sycące. „Prawdziwy” finał następuje dopiero wtedy, gdy rozprawimy się z endgame’owymi aktywnościami.

Wyścig o poziomy

Zabójstwa z powietrza to jeden z niewielu elementów, które zachowały się przez całą serię Assassin’s Creed w niemal niezmienionej formie – nie licząc takiego „szczegółu” jak wymiana ukrytego ostrza na włócznię Leonidasa w AC Odyssey.

No i jest jeszcze sprawa grindu. W Odysei prowadzimy nieustanny wyścig z poziomami zadań głównych. Nie da się rozwijać opowieści, nie inwestując czasu w choć trochę dodatkowych aktywności, gdyż mierzenie się z przeciwnikami stojącymi 3–4 poziomy wyżej zwykle kończy się tragicznie. Niby jest to zjawisko powszechne w gatunku RPG – ale tutaj Ubisoft po prostu przesadził. Jeszcze w AC Origins problem był o tyle nieduży, że na każdym kroku mieliśmy spory wybór porządnych misji pobocznych. W Odyssey liczba tych zadań znacznie zmalała, a ich miejsce poniekąd zajęły zlecenia z tablic ogłoszeń – czyli generowany losowo chłam, który odnawia się codziennie. I czasem trzeba się do tego chłamu zniżać, żeby być w stanie ruszyć dalej z fabułą. Albo to, albo równie żmudne zaliczanie kolejnych podbojów, fortów, czcicieli, najemników... tudzież po prostu ucieczka w mikropłatności. Nie powiem, momentami kusiły.

O JEDNĄ MIKROPŁATNOŚĆ ZA DALEKO?

W grę wbudowany jest sklepik z przedmiotami za prawdziwe pieniądze, a jakże – funkcjonuje on na analogicznej zasadzie jak w Assassin’s Creed Origins. Większa część dostępnego w nim asortymentu to różnej maści kosmetyczne pierdółki (np. skórka pegaza dla konia) i pakiety legendarnych przedmiotów, ale są tu też tzw. przyspieszacze – paczki surowców czy permanentne premie do ilości zdobywanych pieniędzy i punktów doświadczenia (ta ostatnia wynosi niebagatelne 50% i kosztuje 1000 p. helix – równowartość ok. 40 zł).

W świetle tego całego grindu, który nieustannie daje o sobie znać podczas przemierzania Grecji, można by się zacząć zastanawiać, czy aby Ubisoft nie posunął się o kroczek za daleko w żądzy zarabiania na mikrotransakcjach. Z drugiej strony – w Origins nie musiałem ani przez chwilę narzekać na tempo rozwoju postaci. Więc może to mimo wszystko nie jest jakaś nikczemna polityka dojenia graczy, a tylko wypadek przy pracy (czyt. skutek nieprzemyślanego wrzucenia zbyt obfitej zawartości na zbyt dużą mapę przy założeniu, że gracz musi odhaczyć jak najwięcej spośród tych atrakcji, żeby skończyć grę).

Wspinaczka działa tak samo jak w AC Origins. Protagonist(k)a nadal potrafi wdrapać się wszędzie, chwytając za byle co.

Z tarczą, mimo że bez tarczy

W tym momencie Wasze wyobrażenie o Odysei może być miażdżąco krytyczne, ale trzeba pamiętać o jej zaletach – a gra ma jeszcze kilka dużych atutów, o których nie opowiedziałem. Po pierwsze, zbieractwo rzeczy. Teraz wymieniamy zarówno broń, jak i elementy pancerza – i jest to tak samo absorbujące jak w najlepszych hack’n’slashach. Ciągle potykamy się o kolejne przedmioty, ciągle odkrywamy nowe efekty, ciągle porównujemy statystyki, głowimy się nad tym, czy wolimy premię do obrażeń, czy do zdrowia, i cieszymy oczy, wyposażając protagonist(k)ę w coraz bardziej efektowny rynsztunek. Nie brakuje też epickich i legendarnych artefaktów, które z rozsądną częstotliwością wpadają w nasze ręce. Jako człowiek, który uwielbia takie zabawy w inwentarzu, powiadam Wam: jest miód. A kto nie lubi żonglować przedmiotami, może po prostu raz po raz ulepszać już posiadane wyposażenie u dowolnego kowala.

Druga istotna zaleta Odyssey to walka, która w ogólnym zarysie bazuje na systemie opracowanym na potrzeby Origins, ale doczekała się wielu usprawnień. Starcia stały się nieco wolniejsze i dzięki temu mniej chaotyczne, sterowanie jest bardziej intuicyjne i precyzyjne, a do tego wszystko lepiej wygląda i w większym stopniu nagradza zmysł taktyczny. Naczelnym przykładem jest zmiana w parowaniu ataków: teraz, zamiast przez cały czas biegać i chować się za tarczą (co ciekawe, w ogóle nie można używać tego rodzaju rynsztunku), zasłaniamy się tylko na chwilę, więc musimy dobrze wymierzyć każdy blok – albo polegać na odskokach i przewrotach. Dobrym pomysłem była też zmiana działania adrenaliny – ładujemy ją atakami, blokami i unikami, by następnie korzystać dzięki niej z rozmaitych specjalnych zdolności, jak chociażby słynny spartański kopniak. Krótko mówiąc, walki są bardzo przyjemne... ale toczymy je trochę za często i ostatecznie one również po kilkudziesięciu godzinach zaczynają nużyć.

Krzysztof Mysiak

Krzysztof Mysiak

Z GRYOnline.pl związany od 2013 roku, najpierw jako współpracownik, a od 2017 roku – członek redakcji, znany także jako Draug. Obecnie szef Encyklopedii Gier. Zainteresowanie elektroniczną rozrywką rozpalił w nim starszy brat – kolekcjoner gier i gracz. Zdobył wykształcenie bibliotekarza/infobrokera – ale nie poszedł w ślady Deckarda Caina czy Handlarza Cieni. Zanim w 2020 roku przeniósł się z Krakowa do Poznania, zdążył zostać zapamiętany z bywania na tolkienowskich konwentach, posiadania Subaru Imprezy i wywijania mieczem na firmowym parkingu.

więcej

TWOIM ZDANIEM

Dokąd chcesz, żeby zabrała nas następna część serii Assassin's Creed?

Starożytny Rzym
27,7%
Starożytna Persja
7,2%
Chiny epoki Walczących Królestw
46,8%
Chciałbym, żeby już skończyli ze starożytnością
18,3%
Zobacz inne ankiety