Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 14 maja 2002, 13:08

autor: Piotr Stasiak

Dawno temu, w odległej galaktyce... - recenzja filmu „Atak Klonów”

Zasłona oczekiwania spada niczym przecięta mieczem świetlnym. George Lucas znowu w świetnej formie. „Atak Klonów” przywraca na ekrany magię i Moc, które zgubiono gdzieś przy realizacji „Mrocznego Widma”.

Oj, obrodziło ostatnimi czasy dobrymi filmami s-f i fantasy. Jeszcze nie ochłonęliśmy dobrze po przygodach drużyny pierścienia, a tu już klony wyłażą z każdego plakatu na mieście i wzywają fanów do kina. Nie da się ukryć, że po świetnym „Matrixie” i majestatycznym „Władcy Pierścieni” Lucasowi wyrósł twardy orzech konkurencji do zgryzienia. Tym bardziej, że wielu fanów „Gwiezdnych Wojen” po porażkowym „Mrocznym Widmie” przyznało kultowemu reżyserowi żółtą kartkę (ja sam do nich należę). Co tu owijać w bawełnę – pierwszy epizod, nakręcony po dwudziestu latach od premiery „Nowej Nadziei”, okrzyczany i rozreklamowany, okazał się być banalną opowiastką dla sześciolatka, przeładowaną efektami komputerowymi i mało śmiesznymi gagami. Dlatego też wiele osób obserwowało bacznie dalsze poczynania reżysera wokół sagi. Jak wiadomo, po drugiej żółtej kartce nawet największy gracz powinien opuścić boisko.

Na szczęście „Atakiem Klonów” George Lucas powraca do filmowej ekstraklasy. „Część 2” jest o niebo lepsza od „Części 1”. I choć z pewnością znajdzie się szereg malkontentów, którzy wysławiać będą papierowe statki kosmiczne i płakać nad utraconą poetyką, którą seria prezentowała w latach osiemdziesiątych, będę bronić tezy, że „Atak Klonów” to kawał dobrego kina s-f. Dlaczego?

Przede wszystkim dlatego, że twórcy postarali się o naprawdę ciekawy scenariusz. Opowiadana historia zaczyna się w 10 lat po wydarzeniach znanych z „Mrocznego Widma”. Republika pogrąża się w chaosie, część układów gwiezdnych chce jej rozpadu. W centrum znanego wszechświata, na wielkiej planecie-mieście Coruscant, Senat zwołuje specjalną sesję, która ma podjąć decyzję o powołaniu Wielkiej Armii Republiki.

Politykiem, który może mieć decydujące zdanie, jest młoda królowa Amidala (grana, podobnie jak w poprzedniej części, przez piękną Natalie Portman). Jednak na życie królowej nastaje tajemniczy zamachowiec. Jej ochrony podejmują się dwaj rycerze Jedi, Obi-Wan Kenobi (Ewan McGregor) i młody Anakin Skywalker (debiutujący w serii Hayden Christensen). Aby misja była skuteczna, młodzi Anakin i Amidala wyruszają w tajemnicy na rodzinną planetę królowej – Naboo. Zaś Obi-Wan rozpoczyna niebezpieczne śledztwo, które ma pomóc w ustaleniu tożsamości sprawcy. Poszukiwania rzucą go w najdalsze zakamarki kosmosu i doprowadzą do odkrycia wielkiej tajemnicy, brzemiennej w skutkach dla całej Republiki. Tymczasem na Naboo, wśród malowniczych wodospadów, wiecznie zielonych wzgórz, przepięknych ogrodów, ptaszków, motylków i innych takich, zaczyna kwitnąć zakazana miłość młodego rycerza Jedi i pięknej królowej.

Te dwa wątki w mistrzowski sposób przeplatają się ze sobą. Obi-Wan usiłuje dojść prawdy, bierze udział w efektownych pościgach, penetruje mętne zakamarki Coruscant, rozmawia z pokracznymi stworami, a miecz świetlny aż furczy w kolejnych walkach. A młodzi, jak to młodzi, patrzą sobie w oczy i mówią czułe słówka, zaś widz z przejęciem obserwuje początki buntu, który w przyszłości doprowadzi młodego Anakina Skywalkera do przemiany w Darth Vadera, sługę ciemnej strony Mocy. Oczywiście „Atak Klonów” nie mógł obyć się bez spektakularnego finału, w którym spotykają się oba wątki, wszystkie ważniejsze postacie, a dwie armie stają naprzeciw siebie, aby rozpocząć Wojnę Klonów - początek końca Republiki.

Mamy więc wielką miłość, mroczną tajemnicę, mamy walki, pościgi i spektakularne zwroty akcji. Już samo to powinno wystarczyć miłośnikom dobrego kina. Jednak oddany fan Gwiezdnych Wojen znajdzie w „Ataku Klonów” znacznie więcej. Lucas lepiej niż w przypadku „Mrocznego Widma” wykorzystał potencjał drzemiący w już nakręconych częściach sagi. W wielu scenach znajdziemy subtelne nawiązania i smaczki, które wyłapią osoby dobrze znające to uniwersum (poznamy m.in. młodego Bobbę Fetta, przewinie się motyw „Gwiazdy Śmierci”, wujka Owena i ciotki Beru, którzy w „Nowej Nadziei” wychowują Luke’a Skywalkera). Wreszcie – każdy fan z pewnością zwróci uwagę na rysującą się coraz wyraźniej nić porozumienia pomiędzy przyszłymi głównymi schwarz-charakterami – Anakinem i Wielkim Kanclerzem Palpatine.

Najważniejsze jest jednak moim zdaniem to, że „Atak Klonów” przywraca serii magię. Tym czymś, co mnie zawsze przyciągało do „Gwiezdnych Wojen”, był klimat ostatecznej walki, konfliktu dobra ze złem. Gdy Luke Skywalker leciał X-Wingiem w stronę reaktorów Gwiazdy Śmierci naprawdę czuło się, że oto ważą się losy całej Galaktyki, że oto wszystko co piękne i szlachetne, wisi na włosku i tylko nasz dzielny bohater może przywrócić równowagę. W „Mrocznym Widmie” ten konflikt został zatracony, sprowadzony do walki ze śmiesznymi droidami Federacji Kupieckiej, na śmiesznej małej planetce, zamieszkałej przez irytujące stworzenia zwane Gunganami z niejakim Jar-Jar Binksem na czele. A po ekranie zamiast groźnego Dartha Vadera skakał kretyn z rogami i czerwoną maską na twarzy. To właśnie zatracenia magii, komercyjnego spłycenia, nie mogły Lucasowi darować rzesze fanów. I teraz ta magia powróciła.

Oczywiście „Gwiezdne Wojny” to nie tylko fabuła i klimat, ale i obowiązkowe efekty specjalne. W „Ataku Klonów” nie sposób prawie znaleźć jest ujęcie, przy którym nie pracowałyby komputery (twórcy podają, że pomogły zwizualizować aż 95% kadrów). Film dosłownie kipi cyfrową animacją. Przez pierwsze kilka minut właściwie nie wiadomo na co patrzeć. Za oknami budowli na Coruscant latają sznury ścigaczy, we wnętrzach wędrują animowane komputerowo stworki, poruszają się ozdobniki. Techniką cyfrową przygotowano większość wnętrz i grafiki tła, plenery, kosmiczne pościgi i postacie niektórych bohaterów (np. mistrza Yody, mieszkańców zaginionej planety Kamino, potwory, droidy). Mimo iż twórcy używają efektów nieco rozsądniej niż w „Mrocznym Widmie” – to znaczy nie wtykają ich dla bajeru w każdym możliwym miejscu, nie sposób się oprzeć wrażeniu, że film jest trochę przeładowany. Dopiero po jakimś czasie człowiek zmusza się, aby nie patrzeć na te wszystkie cudeńka, tylko podążać za fabułą.

Duże słowa uznania należą się aktorom. Hayden Christensen dobrze poradził sobie z rolą Anakina. Partnerująca mu Natalie Portman wreszcie mogła coś pokazać – dosłownie i w przenośni – bo w poprzedniej części nosiła jedynie koszmarne kapelusze i wygłaszała patetyczne kwestie. Tym razem poznajemy ją jako wrażliwą i odpowiedzialną młodą kobietę, a przy okazji sprawną wojowniczkę. Ewan McGregor w roli Obi-Wana po raz kolejny udowadnia, że jest jednym z najbardziej uzdolnionych aktorów młodego pokolenia. Podobał mi się również Christopher Lee (Saruman Biały z „Władcy Pierścieni”) jako buntowniczy Hrabia Dooku. Film pod względem obsady przygotowano bardzo starannie – nawet aktorzy grający w tle drobne role wykonali niezłą robotę, z Samuelem L. Jacksonem jako członkiem Rady Jedi na czele.

Jest więc wiele powodów, dla których warto polecić obejrzenie „Ataku Klonów”. Co prawda to więcej niż pewne, że wielu ortodoksyjnych fanów po raz kolejny odsądzi Lucasa od czci i wiary. Bo i owszem, jak w przypadku każdego amerykańskiego filmu, nie obyło się tu bez miejscami tandetnej symboliki, tanich chwytów i żartów na siłę. Są to jednak tylko drobne niedogodności, bo całość trzyma w napięciu, intryguje i wciąga. Po prostu jak za starych dobrych lat, można rozsiąść się wygodnie w kinowym fotelu, a gdy na ekran przy dźwiękach muzyki Johna Williamsa wjadą złote litery, spokojnie dać się porwać wydarzeniom, które rozegrały się dawno dawno temu, w odległej galaktyce.

Film wchodzi do kin 16 maja. Będą dwa rodzaje kopii – z polskim dubbingiem i oryginalna angielska wersja z napisami. Dystrybucja w Polsce – Syrena.