autor: Przemysław Zamęcki
Recenzja gry The Legend of Zelda: Breath of the Wild – sandboks wymyślony na nowo
Zmiana konwencji przy jednoczesnym pozostawieniu elementów tradycyjnie kojarzonych z serią – oto nowa Zelda. Najlepszy tytuł startowy w historii branży, którego odkrywanie to jedna z największych przygód w życiu gracza.
Recenzja powstała na bazie wersji Switch.
- przełamuje sandboksowe schematy;
- gargantuiczny, otwarty, bez reszty wciągający świat, pełen najróżniejszych zakamarków i zagadek;
- całkowita swoboda w wykonywaniu i kolejności podejmowania zadań – gracz nie jest traktowany jak idiota;
- koniec z anachronizmami serii;
- przemyślane i świetnie zrealizowane rzemiosło;
- dziesiątki dodatkowych drobnych mechanizmów zabawy, które odkrywa się nawet zupełnie przypadkowo w trakcie eksploracji;
- wspaniałe animacje i oprawa artystyczna;
- ścieżka dźwiękowa i nowe aranżacje doskonale znanych motywów;
- syndrom „jeszcze jednej chwili” zamieniającej się w kolejne magiczne godziny;
- w ciągu całej rozgrywki ani razu nie zdarzył mi się żaden, nawet drobniutki, bug.
- poszatkowana fabuła (aczkolwiek osoby grające w poprzednie części bez trudu się tu odnajdą);
- w niektórych lokacjach zdarzają się przycięcia animacji w trybie telewizyjnym.
Kto by się spodziewał, że Nintendo dokona prawdziwego przewrotu w jednej ze swoich flagowych serii? Dotychczasowe odsłony cyklu The Legend of Zelda najczęściej zadowalały się jednolitym schematem. Oto zły Ganondorf więzi w zamku Hyrule księżniczkę Zeldę, a bohater, który początkowo nie ma pojęcia, jak wielkie wydarzenia staną się jego udziałem w przyszłości, wyrusza na ratunek królestwu, odnajduje mityczny Master Sword, a następnie w finałowym starciu pozbywa się nieprzyjaznych sił, ratując królestwo przed wiecznym mrokiem.
W międzyczasie Link zdobywa nowe gadżety, które pozwalają mu przemierzać rozbudowane lochy (dungeony) pełne przemyślanych zagadek i wrednych mieszkańców. W trakcie podróży nasz heros odwiedza wieś Kakariko, gdzie obowiązkowo zagania kury do zagrody – ten patent zapożyczyli nawet twórcy Rise of the Tomb Raider – oraz wykonuje różne zadania dla ludu Gerudo, wodnej nacji Zora, wulkanicznych Goronów czy ptakopodobnych Rito.
W mniejszym lub większym stopniu są to stałe elementy, związane od lat z serią, za którą od samego początku odpowiedzialny jest Shigeru Miyamoto – moim zdaniem jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy projektant gier wideo. Facet mający obsesję na punkcie więzionych księżniczek – Zelda to poważna i smutna wersja Peach, a podstawowy atrybut Linka, czyli zielona czapeczka, jest prawie równie rozpoznawalny jak wąsy Mario. W Breath of the Wild nasz bohater co prawda biega bez zielonego glutka na głowie, ale pisząc w pierwszym akapicie o przewrocie w serii, miałem na myśli coś zupełnie innego.
Nintendo udała się rzecz wielka. Zachowując wszystkie elementy kojarzone z tym cyklem, przygotowało grę na wskroś świeżą, nowoczesną i opartą na bardzo solidnych fundamentach sandboksowych, których w tak totalnej wersji próżno szukać wśród konkurencji. Krótko mówiąc, nowe przygody Linka nie traktują graczy jak idiotów, oferując jednocześnie niezapomnianą przygodę.
Co to znaczy 10/10?
Na pewno wielu z Was będzie krytycznie patrzeć na ocenę. Po pierwsze, gra na „dychę” to, zgodnie z nazwą, produkcja wybitna. Nie znaczy to, że jest doskonała (bo doskonałych produkcji nie ma) lub że każdy będzie się w niej świetnie bawić – tak samo jak nie wszyscy kochają Skyrima czy Wiedźmina. To po prostu pozycja przełomowa, sprawiająca masę frajdy i pozbawiona błędów tę frajdę psujących. Wybitna w swoim gatunku.
Po drugie, od czasu premiery Zeldy powoli mijają już dwa tygodnie. Ekscytacja tym tytułem już opadła, więc mogliśmy ocenić go na zimno. W redakcji z Breath of the Wild spędziliśmy łącznie kilkaset godzin i każdy z pięciu redaktorów mówił z błyskiem w oku: „Ta gra jest wybitna”. Jak wiecie, nie wystawiamy najwyższej oceny tylko na podstawie jednej opinii – w przypadku nowej Zeldy byliśmy jednogłośni.
Redakcja
Oddech swobody w otwartym świecie
Link budzi się w jakiejś jaskini, w której spędził ponoć minione sto lat. Bohater Hyrule przegrał ostatnie starcie z siłami ciemności. Podobno, bo nasz protagonista nic z tych wydarzeń nie pamięta. Zupełnie jak gracz nie jest świadom, dlaczego w całej ogromnej – podkreślam: ogromnej i niezwykle zróżnicowanej – krainie panoszą się złowrogie maszyny, kiedyś mające ochraniać świat przed Ganonem, a teraz w pełni podległe jego woli i spaczeniu. Link jest słaby, jego pierwszą bronią zostanie zapewne leżąca obok jaskini gałąź, która po kilku zaledwie uderzeniach rozpadnie się i trzeba będzie rozejrzeć się za jakimś bardziej trwałym narzędziem do obrony.
Największym atutem Breath of the Wild jest dowolność postępowania. Poza kilkoma pierwszymi zadaniami wykonywanymi na ograniczonym terenie – do czasu zdobycia lotni dającej Linkowi możliwość szybowania – możemy iść gdzie chcemy i robić co chcemy – obojętnie, jaką podejmiemy decyzję (niektórym udało się nawet ukończyć grę w godzinę, zmierzając wprost do finałowego starcia), i tak będziemy się świetnie bawić. Jest to jeden z tych nielicznych tytułów, które są w stanie zaskoczyć nas na każdym kroku, ujawniając coś, czego ani wcześniej nie sygnalizowano, ani sami się tego nie spodziewaliśmy.
W internecie zaczęły pojawiać się porównania nowej Zeldy do Minecrafta, nieco na wyrost w kwestii swobody postępowania, ale na pewno bliskie prawdzie, gdy przyjrzeć się dziesiątkom drobnych, dopieszczonych mechanizmów, których odkrywanie sprawia przeogromną satysfakcję. Uwierzcie mi, że po siedemdziesięciu godzinach spędzonych z Linkiem dzięki filmikom krążącym po sieci wciąż dowiaduję się rzeczy, których nawet sobie nie wyobrażałem (np. tego, że przeciwników da się zabijać... kurami!).