Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 16 października 2009, 15:02

autor: Maciej Makuła

Brutal Legend - recenzja gry - Strona 3

Tim Schafer chciał wcisnąć szerokiej rzeszy graczy niebywale nietuzinkową produkcję. W końcu możemy podziwiać efekty tej karkołomnej operacji.

Metalu szczęk

Co jednak najmilsze – wszystkie te trzy, jakże odmienne, części zostały bardzo płynnie ze sobą połączone. I tak, unosząc się nad polem bitwy (w trakcie bitew wyrastają nam skrzydła) i dowodząc wojskami, w każdej chwili możemy wylądować i wspomóc je bezpośrednio – wykorzystując w tym celu mechanikę, którą poznaliśmy w trakcie sesji „ciąć i rąbać”. Nie ma nawet problemu, by przywołać naszą brykę i z jej pokładu eksterminować wraże jednostki. Interfejs został naprawdę świetnie pomyślany i w praktyce sprawuje się poprawnie, niemniej trzeba się do niego przyzwyczaić.

Bitwy tak bardzo spodobały się autorom, że postanowili uczynić z nich główną i jedyną atrakcję zabaw dla wielu graczy. I należy przyznać, że pomysł to niegłupi. Potyczki rozgrywamy w systemie maksymalnie dwóch stron na mapę, przy czym po każdej z nich dowodzić może maksymalnie czterech graczy. Strony konfliktu są trzy (ludzie, demony i wyznawcy gotyku) i są to frakcje naprawdę zróżnicowane. Należy w tym momencie wspomnieć, że nasz bohater może wejść z danym oddziałem (bo jednostki przywołujemy oddziałami) w tryb współpracy – przykładowo piechota otacza go kołem i działa jak żywy taran, panna młoda (jednostka ze świata doom metalu – nie sposób nie skojarzyć z kapelą My Dying Bride) czyni z naszej postaci czarną maź, która zatruwa wrogów niczym Czarna Ciecz w serialu Z Archiwum X – a to tylko mała próbka inwencji twórczej autorów, bo jednostek jest sporo, a i kombinacje są niebywale pomysłowe.

Pojedynki z bossami są naprawdę widowiskowe i wielka szkoda,że spotykamy ich tak niewielu.

Same jednostki też zasługują na osobny akapit – w wypadku ludzi zaczynamy od tzw. headbangerów, czyli młodzieży radośnie wymachującej swoimi twardymi łbami na umięśnionych karkach, która pełni tu rolę piechoty. Wojskiem dalekiego zasięgu są dziewczyny uzbrojone w karabiny wytwarzane z dzików-motocykli (żeby to zrozumieć – trzeba przeżyć tryb fabularny), medykami – basiści. Mamy też np. „technicznych”, noszących na swych plecach kolumny służące do niszczenia budowli wroga itp. – w każdym razie zawsze funkcja danego typu wojsk jest wytłumaczona przez rolę, jaką odgrywa w świecie Brutal Legend. Ciekawą stroną są demony, których armia, podobnie jak u starcraftowych Zergów, powstaje w oparciu o drzewko zależności między jednostkami.

Jak ma zadziwiać, skoro nie zadziwia?

W przerwach między kolejnymi misjami głównego wątku fabularnego możemy zająć się zadaniami pobocznymi. Nie są one zbyt zróżnicowane i polegają głównie na ściganiu się z innymi i walce w różnych mniejszych potyczkach. Za wykonane zadania – otrzymujemy pieniądze. Możemy kupować za nie ulepszenia do naszego pojazdu, topora (różne właściwości ataków), gitary (różne właściwości ataków „magicznych”), nowe combosy itd. – a wszystko to w „sklepie” samego Ozzy’ego, zwanego tu Strażnikiem Metalu. Dodatkowo możemy poszukiwać posągów smoków, za które dostajemy zdrowie oraz rozglądać się za rzeźbami, które przedstawiają całą historię Krainy Metalu – naprawdę rewelacyjną.

Niestety, o ile na papierze wszystkie wymienione powyżej elementy wyglądają co najmniej znakomicie, tak w praktyce w Brutal Legend czuć, że nie do końca jest to takie cudo, jak zapowiadali autorzy. Gdy minie pierwszy szok i opadną emocje towarzyszące obcowaniu z tym jakże ciekawym oraz urokliwym produktem – można odnieść wrażenie, że mamy tu grę przypominającą pod względem mechanizmów rozgrywki platformówki-kombajny z PlayStation 2.