autor: Artur Falkowski
Guitar Hero II - recenzja gry
Gra potwornie wciąga i to nie tylko zapalonych graczy, ale również inne osoby, które przypadkiem znajdą się w zasięgu jej działania.
Recenzja powstała na bazie wersji X360.
Muzyka nigdy nie była moją mocną stroną. W podstawówce uznano, że należę do wcale niemałej grupy osób (określanej jako „ci, którym słoń nadepnął na ucho”), którym pozwalano przechodzić przez kolejne lekcje muzyki bez zmuszania do śpiewu. Nie przeszkodziło mi to jednak w czerpaniu przyjemności ze słuchania świetnych zespołów, szczególnie tych charakteryzujących się ostrzejszym brzmieniem. Nic dziwnego więc, że czasami domownicy, zaglądając do mojego pokoju i pragnąc ściszyć niemiłosierny hałas z niego dobiegający, mogli zobaczyć kuriozalny widok: mnie miotającego się i przebierającego dłońmi w powietrzu w czymś, co wydawało mi się odwzorowaniem ruchów gitarzysty. Od tamtego momentu trochę lat minęło, jednak w sercu wciąż pozostawała mi dziecięca chęć wczucia się, choćby przez moment, w rolę prawdziwej gwiazdy rocka. Gra Guitar Hero II na X360 pomogła mi ziścić to – nieco głupiutkie, przyznaję – marzenie.
Jak sam tytuł wskazuje, jest to już druga (a w rzeczywistości trzecia) odsłona serii, która swoje korzenie ma na konsoli PS2. Dopiero od niedawna dzięki firmom Harmonix i RedOctane mogą cieszyć się nią posiadacze nowego Xboksa. Pomimo tego, że Guitar Hero II pierwotnie ukazało się na PlayStation 2, trudno mówić o bezpośredniej konwersji. Twórcy skorzystali bowiem z kilku miesięcy, które oddzieliły od siebie obie wersje gry i dopracowali sporo szczegółów, szykując produkt, który w tym momencie jest zdecydowanie najlepszym reprezentantem serii. Przede wszystkim opracowano zupełnie nowy kontroler będący odwzorowaniem legendarnej gitary Gibson X-plorer, podrasowano grafikę, dorzucono możliwość ściągania dodatków z sieci, a także podniesiono jakość dźwięku, by piosenki jeszcze lepiej brzmiały na domowych zestawach kina domowego. Ponieważ platformą docelową gry był X360, nie mogło również zabraknąć systemu achievementów, który w tym przypadku został bardzo dobrze przemyślany.
Powróćmy jednak do meritum. Zasady są proste: chwytamy gitarę w dłoń, wybieramy reprezentującego nas na scenie artystę, decydujemy się na konkretny utwór, który chcemy wykonać, a następnie gramy. Pada hasło „Let’s Rock!” i nie ma już odwrotu. Jesteśmy my, szalejąca publiczność i piosenka, która wyciśnie z nas siódme poty. Na czym polega owo „granie” – zapytają pewnie niektórzy niezaznajomieni z serią. Już spieszę z odpowiedzią. Sama rozgrywka nie odbiega od tego, z czym mieliśmy już do czynienia w innych muzycznych produkcjach. Na ekranie przesuwają się różnokolorowe symbole, które reprezentują nuty, a naszym zadaniem jest w odpowiednim czasie je „zagrać”, korzystając z umieszczonych na gryfie kontrolera przycisków. Nie wystarczy jednak samo wciśnięcie guzika, trzeba jeszcze wprawić w drżenie struny, czego dokonujemy poruszając specjalnym przełącznikiem znajdującym się na korpusie gitary. Jeżeli uda nam się zagrać odpowiedni dźwięk w odpowiednim momencie, usłyszymy kawał solidnego, rockowego brzmienia. Gorzej będzie, jeżeli nie trafimy – wtedy z głośników wydobędą się przeraźliwe piski i zgrzyty, które z pewnością nie przypadną nam do gustu oraz przyprawią naszych sąsiadów o ból głowy.