autor: Piotr Bielatowicz
Conker: Live & Reloaded - recenzja gry
Remake jednej z najgłośniejszych pozycji na Nintendo 64 od niemal 3 lat jest wymieniany jako jeden z głównych exclusive'ów Xboxa. Czy tytuł, który obrósł już legendą, zdołał udźwignąć ciężar pokładanych w nim nadziei?
Recenzja powstała na bazie wersji XBOX.
Conker: Live & Reloaded jest remakiem tytułu, który już w swojej poprzedniej odsłonie, wydanej parę lat temu na N64 z podtytułem Bad Fur Day, wywołał niemałe poruszenie w branży. Stało się tak z dwóch głównie powodów. Pierwszym była oprawa oraz grywalność tego tytułu, czyli aspekty mogące zostać umownie zaliczonymi do technicznych. Dynamiczne, wieloźródłowe oświetlenie jeszcze długo po premierze mogło budzić zazdrość posiadaczy innych, nawet nowszych (a więc, graficznie dużo wydajniejszych) konsol. Także jako platformówka spisywał się znakomicie. Oferował kilkanaście godzin porządnej rozgrywki, nie ustępującej niczym wiodącym na konsoli Nintendo konkurentom, jak Super Mario 64 czy Banjo-Kazooie. Jednak jeszcze szerszą sławę przyniósł mu drugi wspomniany przeze mnie, charakterystyczny aspekt – powalające poczucie humoru. Przy czym nie chodziło tylko o jego wysoki poziom (chociaż to stwierdzenie może być umowne, mówię tu więc bardziej o udanym wywoływaniu śmiechu) czy ilość, objawiającą się potraktowaniem każdego praktycznie elementu gry jako żartu. Jego nowatorska specyfika polegała mniej więcej na tym, na czym parę lat później wypłynął pierwszy Shrek. Mam na myśli oczywiście satyrę na utarte schematy i kontrastowe zestawienie formy dziecięcej bajki (baśni), z dowcipem skierowanym zdecydowanie do starszego odbiorcy.
Głównym bohaterem jest więc tytułowy Conker – urocza wiewiórka o szczerym, niewinnym spojrzeniu błękitnych oczu, pucułowatych policzkach ponad dwoma dużymi siekaczami i ogromnej, niesamowicie puszystej kicie. (Nawiasem mówiąc, wszelkie futro znajdujące się w tym tytule jest zdecydowanie najładniejszym liczonym w czasie rzeczywistym, jakie pojawiło się w grach.) Warto dodać jako ciekawostkę, że postać ta była początkowo projektowana jako kolejna zwykła maskotka dla dzieci – za dowód niech posłuży mi gościnny występ Conkera w Diddy Kong Racing (N64, 4 lata przed premierą C:BFD), gdzie mamy zaprezentowaną ugrzecznioną wersję naszego gryzonia. Jak jednak wygląda w takim razie końcowy image wiewiórki? Cóż, dziecięcym idolem to on raczej nie jest. A przynajmniej – być nie powinien. Ma bowiem zbytnią skłonność do nadużywania alkoholu, ściemniania czy rzucania nieprzystających do dobrze wychowanych młodzieńców komentarzy na różne dziwne tematy. Zresztą, równie nietypowy co bohater, jest też sam pretekst do zabawy.
Pierwsze ujęcie gry ukazuje nam, bowiem Conkera-Króla. (Cała ta scenka jest prześmiewczym zapożyczeniem otwarcia Mechanicznej Pomarańczy Stanleya Kubricka – w całej grze podobnych odwołań jest zresztą cała masa.) Jak doszedł na tron? Kim są otaczające go dziwaczne kreatury? Według jego własnych słów, wszystko zaczęło się poprzedniego dnia... Cofamy się w czasie. Tym razem lądujemy w barze. Jesteśmy właśnie w przerwie pomiędzy kolejkami i staramy się jakoś wytłumaczyć telefonicznie naszej dziewczynie ze spóźnionego powrotu do domu. Już sama ta scenka, demonstrująca (pozorną?) nieporadność wiewióra, ujmuje nas i rozbawia. A dalej jest już w tym aspekcie tylko lepiej. Po opuszczeniu knajpy, próbując dostać się do domu, błądzimy i zaliczamy „zgon”.