autor: Przemysław Zamęcki
Recenzja gry Gears of War 4 - Stare Girsy nie rdzewieją, ale dostają lekkiej zadyszki
Nowi bohaterowie, nowa historia, stare „Girsy”. Tak w dużym skrócie można scharakteryzować pierwsze samodzielne podejście The Coalition do kontynuacji znanej marki.
- świetne tryby multiplayer;
- tryby kooperacji przez sieć i gra na podzielonym ekranie w kampanii;
- obecność Markusa Feniksa przez dużą część zabawy;
- kilka ładnie wyglądających cut-scenek;
- nijaka kampania dla jednego gracza;
- brak otoczki wielkiej wojny cechującej pierwszą trylogię;
- nowi młodzi bohaterowie mogą wiązać buty weteranom;
- liczne błędy związane z kolizją obiektów i glicze graficzne;
- szarpiąca animacja w cut-scenkach.
Wydawać by się mogło, że kiedy po raz piąty wchodzi się do tej samej rwącej rzeki, wszystkie wiry, prądy i uskoki dna zna się na pamięć, a dotarcie na drugi brzeg jest tylko kwestią doświadczenia i właściwej determinacji. Gears of War 4 jest właśnie jak ta rzeka – doskonale poznany, nie silący się na nowe sztuczki, a pomimo to deweloperom z The Coalition co i rusz zdarza się wpaść w wodny kocioł łapiąc dodatkowo zadyszkę. Nowa odsłona znanej serii to nie utrzymująca odpowiedniego tempa kampania dla jednego gracza z bohaterami daleko odstającymi charyzmą od kwartetu Marcus, Dom, Cole, Baird i wprost wyśmienicie zrealizowane wszelkie tryby zabawy wieloosobowej.
Zmiana warty
Kilkadziesiąt lat po wojnie z Szarańczą, kiedy Koalicja COG nieco okrzepła i zajęła się między innymi budową armii robotów, na planecie Sera wciąż można spotkać autsajderów, wyrzutków którzy nie potrafią odnaleźć się w nowej rzeczywistości, biorących los we własne ręce, budujących własne osiedla i żyjących w surowej dyscyplinie wojennego rzemiosła. Do tego towarzystwa należą także nowi główni bohaterowie serii: JD, czyli syn osławionego sierżanta Markusa Feniksa, jego przyjaciel Del - na prośbę którego pewnego dnia uciekli z szeregów COG - oraz Kait, córka szefowej miejscowych wyrzutków.
Przez większość czasu, towarzystwo zajmuje się łupieniem koalicyjnego dobra, które bronione przez zastępy robotów (debeków w miejscowym żargonie) stanowi być albo nie być społeczeństwa wyrzutków. W czasie jednej z takich wypraw bohaterowie muszą zdobyć fabrykator – urządzenie przypominające skrzynię, wytwarzające dzięki jakiejś niewiarygodnej technice broń, amunicję i całe elementy wyposażenia obronnego, w tym zapory, wieżyczki strzelnicze i inne urządzenia przydające się w walce. To ważne, bowiem twórcy wpletli w kampanię dla jednego gracza ten właśnie element multiplayera, sprawiając że nie tylko miejscami traci ona właściwe wcześniejszym dokonaniom Epic tempo rozgrywki, ale także w sztuczny sposób zaburza „flow” opowiadanej historii odmierzając na górze ekranu pozostałe nam sekundy do pojawienia się kolejnej fali przeciwników. Jeżeli bawiliście się wcześniej w Gears of War: Judgment i przypominacie sobie wplecenie w fabułę trybu Hordy, oraz to jak kiepsko było to odebrane przez społeczność graczy, to witajcie w klubie. Tym razem twórcy zdecydowali się na podobny i niezrozumiały krok.
JD, Del oraz Kait to nowe pokolenie, nie pamiętające wyniszczającej wojny z Szarańczą. Niby zaprawieni w bojach i skuteczni w radzeniu sobie z problemami, ale twórcom nie udało się pokazać ich w sposób na tyle atrakcyjny, aby mogli przejąć pałeczkę po starej gwardii. The Coalition chyba zdawało sobie z tego sprawę, wprowadzając do gry postać zmęczonego, posiwiałego, ale wciąż charyzmatycznego Markusa, który przez większą część gry towarzyszy reszcie oddziału. Bez niego i jego kąśliwych uwag oraz przede wszystkim charakterystycznego głosu nasze komando sprawia wrażenie wymoczków, przegadujących się o to kto jak gra w papier, nożyce i kamień. Z początku, dosłownie przez chwilę, wydawało mi się, że deweloperzy chcieli uchwycić w postaci JD trochę cwaniactwa i lekkości Nathana Drake’a z serii Uncharted, ale tak szybko jak to wrażenie się pojawiło, tak szybko prysło w nawale suchych żartów i deklaratywnych dialogów.