filmomaniak.pl Newsroom Filmy Seriale Obsada Netflix HBO Amazon Disney+ TvFilmy
Filmy i seriale 31 maja 2004, 12:02

autor: Krzysztof Marcinkiewicz

Troja - recenzja filmu

Juliusz Machulski w swojej „Superprodukcji” dosyć jasno określił, jakie żelazne zasady rządzą adaptacjami lektur. Dobry scenariusz nie jest konieczny, najważniejsze aby nawiązywał do wybitnego i znanego w literaturze dzieła.

Troja

Juliusz Machulski w swojej „Superprodukcji” dosyć jasno określił, jakie żelazne zasady rządzą adaptacjami lektur. Dobry scenariusz nie jest konieczny, najważniejsze aby nawiązywał do wybitnego i znanego w literaturze dzieła. Braki fabularne zasłonić można znanymi nazwiskami, oraz zapierającymi dech w piersiach efektami specjalnymi. Nim się ktokolwiek połapie, że film jest tylko luźną adaptacją książki, przez sale kinowe przewiną się miliony „osłów”. Wolfgang Petersen, reżyser Troi, zdaje się potwierdzać tę tezę. Oto w swojej najnowszej megaprodukcji wziął na tapetę wojnę trojańską. Jak na produkcję zza oceanu przystało, nie można było wiele wymagać od głównego odbiorcy obrazu – widzów amerykańskich. Mamy więc Iliadę Homera, spłyconą do samych chwytliwych wątków. W głównych rolach obsadzone znane nazwiska, aby przyciągały widzów, którzy niekoniecznie znają ten temat. Zobaczymy więc Brada Pitta, Seana Beana, Petera O’Toole, czy znanego z Władcy Pierścieni Orlando Blooma, albo z Hulka - Erica Banę. Cała ta mieszanka nazwisk wsparta została efektami specjalnymi oraz narracją fabuły zbliżoną do Gladiatora Ridleya Scotta. Sukces murowany? Jak się okazuje... niekoniecznie...

Petersen w swojej Troi skupił się na kilku wątkach – przede wszystkim na losach niepokonanego Achillesa (Brad Pitt), który za wszelką cenę chce, by opowieści o jego czynach odbiły się echem w przyszłych wiekach. Swoje miejsce w historii zajmie dzięki sporom z królem Agamemnonem (Brian Cox), oraz księciem Troi – Hektorem (Eric Bana). Jak wiadomo, wojna trojańska rozpoczęła się od uwiedzenia i uprowadzenia do Troi królowej Sparty, Heleny (Diane Kruger), przez drugiego księcia Troi – Parysa (Orlando Bloom). Rozwścieczony król Sparty, Menelaos (Brendan Glesson) prosi swego brata Agamemnona, by ruszył z nim pod mury Troi i podbił to, jak dotąd niezdobyte, miasto. Zdają sobie sprawę, że jeśli chcą zwyciężyć, to będą potrzebowali wsparcia Achillesa, który znużony Agamemnonem nie chce już uczestniczyć w jego wojnach. W tym celu wysyłają przyjaciela Achillesa – Odyseusza (Sean Bean), by go namówił do podjęcia się tego wyzwania. I tak, w imię miłości, rozpoczyna się najważniejsza wojna mitologii greckiej.

Snuć wywodów na temat dalszej części scenariusza nie będę. Nadmienię tylko, że wszystko zostało spłycone i zamerykanizowane, przez co jeśli któreś z Was liczyło, że obejrzenie Troi wystarczy, by poznać wszystkie fakty związane z tą częścią mitologii greckiej, to jesteście w wielkim błędzie. Dlaczego? Przede wszystkim trwającą dziesięć lat wojnę skrócono tu do kilku tygodni, jeśli nie dni – bo tak naprawdę upływ czasu nie jest sprecyzowany. Kompletnie zrezygnowano z Bogów, którzy w mitologii mieli olbrzymi wpływ na dzieje śmiertelników. Ponadto, jak to na amerykańską superprodukcję przystało, nie obyło się bez spłyceń i patologicznego wręcz patosu dialogów i ideologii, wedle których postępują bohaterowie tego obrazu. Jaka więc jest Troja Wolfganga Petersena? Ogląda się ją lekko, łatwo i przyjemnie..., a jeśli się podczas seansu zdrzemniemy na pół godziny, to po przebudzeniu będziemy na bieżąco. Najmocniejszym (ale to wcale nie oznacza, że jest to coś wybitnego) elementem filmu jest reżyseria. Petersen nie pokazał na przykładzie Troi niczego rewolucyjnego. Widać, że sposób narracji fabuły wzorował na Gladiatorze Ridleya Scotta. Efekty specjalne robią wrażenie, ale jest ich za mało, aby miały napędzać zaciekawienie filmem. Z kolei aktorzy specjalnie się nie wysilili podczas swojej gry i tak naprawdę nie odczuwa się w trakcie projekcji takiego poziomu aktorstwa, jakiego można było się spodziewać po obsadzie.

Wspomniane efekty specjalne są dobrze zrobione i sprawiają wrażenie bardzo realistycznych. Armada okrętów płynąca na Troję, którą widzieliśmy w zwiastunie, okazuje się być pełną sekwencją. W filmie nie zobaczymy nic więcej poza tym, co widzieliśmy w zapowiedziach. Pomimo, że wygląda to bardzo ładnie, to nie wnosi nic nowego do samego obrazu. Podobnie bitwy nie robią wielkiego wrażenia. Sekwencja inwazji na plażę Troi spłycona została do szybkiego ataku wojowników Achillesa. To, jak grupa ludzi pokonuje przeważające siły wroga jest efektowne, ale nie takiej bitwy się spodziewaliśmy kilka chwil po tym, jak zobaczyliśmy armadę okrętów płynących do Troi. Początkowe ujęcie, w której dwie wielkie armie stają naprzeciwko siebie sugeruje, że będziemy świadkami walki i rozlewu krwi na miarę Gangów Nowego Jorku. Tymczasem Petersen szybko wyprowadza nas z błędu – otóż bitwę, w której walczyłoby kilka tysięcy ludzi, rozegra tylko dwóch – Achilles i wielki tępak z przeciwnej armii. Kiedy już się spodziewamy pasjonującego pojedynku, okazuje się, że Brad Pitt jednym szybkim pchnięciem zabija swojego oponenta. Rach, ciach i po sprawie.

Owszem, atak jest charakterystyczny i bardzo efektowny, ale... w późniejszej części filmu powtórzony zostaje wielokrotnie i po prostu nudzi widza. Zresztą choreografia walk zawodzi prawie na każdej linii – pojedynek Hektora z Achillesem, który jest jedną z kluczowych scen dramatu Troi, również nie zachwyca. Dwóch pięknych mężczyzn bije się na piasku u podnóża murów miasta. Wychodzi na to, że Petersen nie przygotował się do realizacji tego scenariusza – każda z takich blockbusterowych produkcji posiada jakieś charakterystyczne sceny, o których się później mówi. Troja pod tym względem jest płytka i wypaczona. Właściwie oprócz sekwencji płynących na Troję okrętów, nie będziemy w stanie powiedzieć, która ze scen najbardziej nam się podobała. Jest to o tyle dziwne, że film trwa prawie trzy godziny i z perspektywy czasu stwierdzić można, że składa się wyłącznie z pustych, nie dających się zapamiętać scen. Zdecydowanie brak oryginalności i charakterystycznych ujęć, wyróżniających obraz spośród innych filmów kostiumowych, to największe wady filmu.

Ale czy na pewno? Zanim Troja weszła na ekrany polskich kin czytałem wiele zachwytów na temat Erica Bany, który w roli Hektora wypadł wręcz wybornie. Narzekano na Pitta, który nie przyłożył się do swej roli, oraz na Blooma, kompletnie niewykorzystanego pod względem aktorskim. Po obejrzeniu filmu czuję się zobligowany do zajęcia własnego stanowiska w sprawie gry aktorskiej w Troi. Przede wszystkim Brad Pitt, który od dawna jest jednym z moich ulubionych aktorów (Siedem, Joe Black, czy Podziemny Krąg, to niektóre z jego świetnych ról) zawiódł mnie kompletnie. Cały jego wkład w rolę Achillesa ograniczył się do siłowni i uformowania swojego ciała na greckiego herosa. Gra aktorska jest – nie bójmy się nazwać rzeczy po imieniu – żenująco płytka. Po prostu odbębnił swoją rolę, niespecjalnie przykładając się do dramaturgii jego bohatera. Kolejny jest Eric Bana, którego nie trawiłem już w Helikopterze w Ogniu Ridleya Scotta, a w kompletnie dla mnie niezrozumiałym (pod względem sposobu przedstawienia fabuły) Hulku, okazał się jednym z najmniej cenionych przeze mnie aktorów. Jak wypadł w Troi? Na pewno lepiej niż Pitt, gdyż widać, że Bana starał się coś wnieść do swojego Hektora. Jednak pompatyczność jego wypowiedzi, połączona z wielkim ładunkiem emocjonalnym jaki towarzyszy każdemu zdaniu, jest po prostu nieznośna. Jeśli ktoś miał nieprzyjemność obejrzenia Torque – Jazda Na Krawędzi i pamięta jak Ice Cube wypowiadał swoje dialogi, to wie o czym piszę. Generalnie Hektor Bany bardziej przypomina rappera z teledysków Dr Dre czy Eminema, niźli greckiego bohatera.

Po sukcesie Władcy Pierścieni i Piratów z Karaibów, Orlando Bloom musiał wreszcie trafić na rolę spłyconą do maksimum przez scenarzystów. Przynajmniej przez pierwszą połowę filmu, w której wystarcza, że gwiazdor ten pojawia się na ekranie. Śliczny chłopiec, który uwiódł Helenę. Twarz Orlando bez żadnej gry aktorskiej, świetnie spełnia się w tej roli. Ten żenujący Słoneczny Patrol w jego wykonaniu kończy się dopiero wtedy, gdy Parys musi okazać się tchórzem bojącym się sprostać konsekwencjom swoich chłopięcych czynów. Wszystko to rujnowane jest finalnymi sekwencjami filmu, w których znów widzimy Orlando w roli Legolasa, tym razem ubranego w szaty księcia Troi. Jego rola w Troi jest świetnym przykładem na to, jak marketingowo Petersen podszedł do tematu obsady.

Czy to znaczy, że nie ma żadnej nadziei dla gry aktorskiej? Dla mnie tylko dwóch aktorów sumiennie przyłożyło się do swoich ról - są to Sean Bean w roli Odyseusza, oraz Brian Cox w roli Agamemnona. O ile tego pierwszego wszyscy powinniście kojarzyć chociażby jako Boromira z Władcy Pierścieni, o tyle drugiego niekoniecznie musicie znać (pomimo wielu ról pobocznych w takich filmach jak The Ring, czy X-Men 2). Smutne jest jednak to, że nazwiska aktorów odtwarzających główne role napędzają koniunkturę na Troję, a poziom ich gry stoi na tak niskim poziomie, że równie dobrze w roli Achillesa moglibyśmy zobaczyć Jean Claude Van Damme, w roli Hektora Dolpha Lundgreena, Parysa Bena Afflecka, zaś w roli Heleny Britney Spears, czy inną Mariah Carey. Poziom gry aktorskiej byłby porównywalny do tej, jaką oferują nam nazwiska z czołówki obsady Troi.

„A na koniec pożar, by spalić dowody rzeczowe” - jak mawiał producent filmowy Niedzielski z Superprodukcji Machulskiego. W Troi jest identycznie jak w Quo Vadis. Końcowe sekwencje podboju Troi nie robią niestety wrażenia na widzu. Dużo mordu i ognia przedstawione w mało imponujący sposób. Tak samo śmierć Achillesa wydaje się być kompletnie niewłaściwie rozegrana. Legolas... tfu, Parys, zabija go z łuku, zaś ten umiera na poziomie Mateusza Damięckiego z Przedwiośnia. Po spędzeniu w kinie ponad dwóch godzin nie żałuję wydanych pieniędzy na bilet. Od dawna nie było tak klimatycznego filmu kostiumowego w kinach, a Troja przypomniała mi Gladiatora, którego mam olbrzymią ochotę sobie powtórzyć. Oczywiście nie trzeba dodawać, że obejrzenie Troja ma sens wyłącznie w kinie na dużym ekranie. Wydanie tego filmu na nośnikach VHS/DVD pozbawi go resztek godności. Szkoda, że Petersenowi kompletnie nie wyszedł ten film. Miał budżet, dobrą obsadę i warsztat reżyserski zdobyty chociażby na Niekończącej Się Opowieści, czy Na Linii Ognia. Tymczasem stworzył film na miarę pełnometrażowej opowieści o przygodach Herculesa czy Ksieżniczki Xeny. Chociaż nie jestem pewny, czy jeśli ekipa od tych seriali nie zabrałaby się za Troję Petersena, to efekt końcowy nie byłby lepszy. Jaki werdykt? Jeśli stać cię na wydanie pieniędzy na film lekki, łatwy, przyjemny i przewidywalny, to obejrzyj Troję. Jeśli nie stać cię na wydatek na taką formę rozrywki, to kup butelkę wódki i zaproś znajomych na jakiś seans video/dvd... Chociażby już powtórka z Gladiatora będzie o wiele lepszym wyborem w tej sytuacji!

Krzysztof „Kokosz” Marcinkiewicz