filmomaniak.pl Newsroom Filmy Seriale Obsada Netflix HBO Amazon Disney+ TvFilmy
Filmy i seriale 24 grudnia 2002, 12:47

autor: Marcin Cisowski

Władca Pierścieni: Dwie Wieże

Czy kolejna część ekranizacji najbardziej znanej trylogii świata, powtórzy sukces swojej poprzedniczki? Czy "Dwie Wieże" są w stanie być jeszcze lepsze aniżeli "Drużyna Pierścienia"? Odpowiedź znajdziecie w poniższej recenzji.

17 grudnia. Wtorek. 21:30. Kraków. Dworzec Główny. Czekam na pociąg. W głowie wiele pytań:

  • czy film będzie tak dobry jak „Drużyna Pierścienia”?
  • na ile będzie się on różnił od książkowego pierwowzoru?

i w końcu:

  1. czy warto pokonywać te kilkaset kilometrów do obcego kraju dla trzech godzin w kinie?
  2. ciekawe, czy to, co zobaczyłem to już szczyt możliwości Petera Jacksona?
  3. ależ jestem niewyspany i zmęczony

Odpowiedź na te i inne pytania miałem poznać w środowe popołudnie.

18 grudnia. Środa. 15:00. Gerlitz. Kino Cinestar Filmpalast . Siedzę w wygodnym fotelu. Odsłania się kurtyna.

Drużyna Pierścienia” – film ze wszech miar udany, wiele nominacji do różnych nagród, cztery Oscary, wielki sukces kasowy na świecie (również w Polsce), rzesze wielbicieli. Z ostatnich scen dowiedzieliśmy się, że Frodo i Sam samotnie udają się do Mordoru, aby zniszczyć Pierścień, a reszta drużyny postanawia uwolnić Mrerry’ego i Pippina z rąk orków.

Początek „Dwóch Wież” nijak się ma do tego zakończenia. Pierwsze ujęcia pokazują nam piękną panoramę Gór Mglistych. Wielkie, majestatyczne, ośnieżone. Po chwili jednak muzyka zmienia się na szybszą i mroczniejszą, a kamera podąża prosto w kierunku jednego ze szczytów, przenikając w końcu do wnętrza góry. Oglądamy znaną z pierwszej części walkę Gandalfa z Balrogiem. Jak się okazuje, wtedy jednak nie poznaliśmy jej dalszego ciągu. Mogę tylko zapewnić, że dalsza część walki jest o wiele bardziej ciekawa i dynamiczna niż znany jej początek. Ta scena jest już wyraźną zapowiedzią tego, co czeka nas w dalszej części filmu. Dynamika, efektowność, a przede wszystkim wszechogarniający mrok. Tak tak – tu nie uświadczymy już dowcipkujących przy każdej okazji Hobbitów czy scen obfitych w ciepłe, żywe kolory. Widać jak na dłoni, że zło rośnie z każdą minutą w siłę i że z każdym krokiem nasi bohaterowie są w coraz bardziej beznadziejnej sytuacji.

Po pierwszych ujęciach wracamy do poszczególnych członków rozbitej już drużyny. I tu kolejne (wydaje mi się, że miłe) zaskoczenie – budowa filmu jest zupełnym przeciwieństwem swego literackiego pierwowzoru. Jak wiemy (albo i nie wiemy) pół książki poświęcone jest przygodom Aragorna, Legolasa, Gimliego, Pippina i Merry’ego , druga zaś część pokazuje nam dalsze losy Froda, Sama i ich nowego towarzysza podróży. W filmie natomiast wątki te przeplatają się zgrabnie ze sobą, przez co obraz ten jest o niebo atrakcyjniejszy, niż byłby, gdyby autorzy pokusili się o konstrukcję taką samą jak książki.

Nie będę opisywał historii opowiedzianej w filmie, gdyż byłoby nietaktem informować o przebiegu akcji – nie boję się tego określenia – najbardziej oczekiwanego obrazu sezonu.

Jest w nim (i o tym wspomnę) o wiele więcej scen zapadających w pamięć, niż miało to miejsce w przypadku pierwszej części. Trzeba jednak dodać, że jest też o wiele więcej scen dodanych względem książki, niż miało to miejsce w zeszłorocznym hicie. Nie bójcie się jednak – nie są to zbyt duże przekłamania i przechodzą dość gładko przez głowę zatwardziałego miłośnika prozy Tolkiena nie powodując uczucia wrogości i zażenowania względem Petera Jacksona i pozostałych scenarzystów. Żebym nie był gołosłowny, co do stwierdzenia o niezwykłej atrakcyjności scen przytoczę kilka przykładów, które na mnie osobiście wywarły kolosalne wrażenie. Na pewno wszystkie sceny z udziałem Golluma. Każde pojawienie się go na ekranie budziło we mnie uczucie politowania, wręcz odrzucenia, a jednocześnie nie pozwalało mi oderwać od niego oczu i skupić się na kimkolwiek innym.

Przykładem takiej sceny niech będzie pierwsze spotkanie Froda i Sama z Gollumem. Wygenerowana komputerowo postać jest oczywiście fikcją, ale sprawia wrażenie tak realnej, że ani przez moment nie traktowałem jej jako tworu grafików komputerowych. Gollum przynajmniej dla mnie stał się pełnoprawnym aktorem. Jeśli chodzi o samą postać i jej „grę”, to na opis przyjdzie czas przy okazji innych aktorów. Kolejne sceny z udziałem trójki wspomnianych wyżej bohaterów nie są ani trochę gorsze. Ich przejściu przez Martwe Bagna towarzyszy niesamowita, przytłaczająca wręcz atmosfera. Wszechogarniająca mgła buduje nastrój niepewności, a w połączeniu z brunatno-zielonymi i brązowymi barwami stanowi idealne ucieleśnienie wyobrażeń o tej właśnie scenie. Mistycznego wyrazu nabiera natomiast, gdy bohaterowie docierają do samego serca Martwych Bagien. Pod taflą wody widzą twarze elfów, ludzi i orków, którzy polegli w wielkiej bitwie na równinie pod Czarną Bramą. Idealnie widzimy wtedy Froda - ogarniającą go niemoc i coraz większy wpływ Jedynego Pierścienia na jego osobę. Moją ulubioną sceną w całym filmie jest natomiast przybycie trójki bohaterów do bram Mordoru. I tak szczerze powiedziawszy to nie wiem dlaczego. Może dlatego, że w tym momencie, jak jeszcze w żadnym innym czuje się bliskość miejsca przeznaczenia. Wyjałowiona gleba, kamieniste zbocza – znowu idealne przedstawienie miejsca opisanego w książce (jak zresztą każdego w tym obrazie). Na razie – jak pewnie zauważyliście – opisuję tylko sceny z udziałem Froda, Sama i Golluma.

Dochodzę do wniosku, że to one stanowią o wartości filmu i są ucztą dla kinomanów spragnionych prócz efektownych ujęć także ciekawych scen opartych o dialog. Nie znaczy to jednak, że tylko ich poczynania zrobiły na mnie wrażenie. Aragorn, Gandalf, Gimli i Legolas też nie mają się czego wstydzić. Scena powtórnego spotkania człowieka, elfa i krasnoluda z czarodziejem przejdzie zapewne do klasyki kina. Dzięki wszystkim zastosowanym środkom scena ta jest niezwykle podniosła w swej wymowie i symbolice. Gandalf Biały wygląda obłędnie, budzi szacunek – zarówno wśród postaci z nim przebywających, jak i wśród samych widzów. Ciekawe są niewątpliwie sceny w Złotym Dworze - „wyzwolenie” króla Theodena z pod kontroli Sarumana, wątek Eowiny. W trakcie ich trwania akcja uspokaja się, daje widzowi odetchnąć, pozwala bohaterom na rozwinięcie skrzydeł, a aktorom na zaprezentowanie w pełnej krasie swoich umiejętności. I o ile początkowe sceny na równinach Rohanu czy w dworze Edoras są „zaledwie” bardzo dobre, tak już bitwa o Helmowy Jar to istna poezja i orgia kina batalistycznego. Myślałem, że Peter Jackson nie da rady po tym, jak obejrzałem Atak Klonów. Myślałem, że już przez kilka następnych lat wzorem idealnie skonstruowanej i zrealizowanej bitwy będzie ta na planecie Geonosis. I oczywiście myliłem się. Obrona Helmowego Jaru jest na pewno najbardziej efektowną częścią filmu. Znakomicie sfotografowana (jak zresztą cały film). Kamera ani na chwilę nie gubi się w tym całym zamęcie i na bieżąco relacjonuje nam przebieg wydarzeń.

Tysiące orków atakujących na warownię bronioną przez naszych bohaterów to widok, który pozostanie na długo w pamięci każdego widza. Noc, granatowe niebo, padający rzęsiście deszcz, dźwięk kropli uderzających w pancerze dzielnych wojowników – tak właśnie przedstawia się sytuacja na chwilę przed rozpoczęciem największego zbrojnego starcia w historii kinematografii. Jeden przypadkowy strzał z łuku rozpoczyna krwawą jatkę trwającą na ekranie nadspodziewanie długo. Jeśli coś jest zrealizowane w sposób perfekcyjny to trzeba tym cieszyć oko jak najdłużej – myślę, że z takiego założenia wyszedł reżyser i film tylko na tym skorzystał. Jak już wspomniałem kamera pracuje podczas bitwy nadzwyczaj sprawnie – oglądamy wojska nieprzyjaciela szturmujące mury za pomocą drabin i lin, próbujące wedrzeć się do warowni za pomocą taranów, obserwujemy Legolasa, który zjeżdżając na tarczy z przylegających do muru schodów wystrzeliwuje w przeciwników z niesłychaną precyzją dziesiątki strzał.

Mimo to orkowie dzięki swojej liczebności przeważają. I kiedy sytuacja wydaje się już beznadziejna, kiedy zastępy orków wdzierają się przez bramę, niespodziewanie rozbrzmiewa donośny dźwięk rogu Helma. W tym momencie moja szczęka ląduje na miękkim kinowym dywanie. To, co stało się w ciągu kilku następnych chwil pozostanie na zawsze w mojej pamięci – ilekroć będę myślał o „Dwóch Wieżach” przed oczami będą pojawiały się sceny, które wtedy ujrzałem. Nie zdradzę ich jednak w tym tekście, żebyście mieli okazję przeżyć je tak jak ja. Jeszcze taka mała refleksja – po obejrzeniu bitwy o Helmowy Jar człowiek nabiera przekonania, że warto oglądać filmy w kinie. Szczerze współczuję ludziom, którzy z braku silnej woli lub z czystego lenistwa obejrzą „Dwie Wieże” na ekranie komputera. Nie warto przekreślać tak wspaniałych przeżyć przez te kilka tygodni oczekiwania. Zobaczycie - oczekiwanie zostanie wynagrodzone z olbrzymią nawiązką, czemu zaświadcza niżej podpisany. Jak łatwo da się zauważyć nie wspomniałem jeszcze nic o scenach, w których udział biorą Merry i Pippin. Te są troszkę mniej zajmującymi, może z racji tego, że najpierw są więzieni przez orków, by potem przez większość filmu poruszać się po lesie Fangorn na ramionach Drzewca. Enty – coś niesamowitego! Dokładnie tak je sobie wyobrażałem, ba – one przeszły moje najśmielsze wyobrażenia. Wysokie, majestatyczne, wiekowe. Na ich „twarzach” widać mądrość, a jednocześnie zatroskanie. Są piękne. Jednak i w tym przypadku nie obyło się bez scen, które zostają długo w pamięci.

Chodzi mianowicie o atak entów na Isengard – siedzibę Sarumana. Także i jego nie będę opisywał, żeby nie psuć nikomu niespodzianki i nie pozbawiać emocji z nim związanych. Powiem jedno – mistrzostwo efektów komputerowych i geniusz w przeniesieniu wizji książkowej na ekran. Myślę, że to tyle, jeśli chodzi o poszczególne sceny.

Aktorzy – jeden z głównych czynników budujących film. Wiemy z autopsji, że nawet najlepszy scenariusz i efekty specjalne można położyć przez zatrudnienie słabych, czy niepasujących do wizerunku odtwarzanych postaci aktorów. Wiemy jednak także po obejrzeniu „Drużyny Pierścienia”, że o warsztat aktorski, jak i podobieństwo do książkowych postaci nie mamy się co martwić. Tak jest i tym razem. Powiem więcej – jest jeszcze lepiej. Jak dla mnie niezaprzeczalnymi gwiazdami filmu są Aragorn i Gollum. Zacznę od tego drugiego. Jak już wcześniej wspomniałem jest to postać tak realna, że ani przez chwilę nie odbieramy jej jako czegoś wirtualnego. Andy Serkis – aktor odtwarzający rolę Golluma, podkładający także pod tę postać głos moim zdaniem zasłużył na Oscara. Gollum w jego wykonaniu jest szokująco autentyczny, zagubiony, nieszczęśliwy. Widzimy, jak targają nim emocje, jak powoli ponownie ulega mocy Pierścienia. Doskonała jest scena, kiedy rozmawia sam ze sobą – raz głosem Golluma, a raz Smeagola. Mimo, że postacie wirtualne pojawiają się w filmach nie od dziś, po raz pierwszy udało się powołać do życia istotę mającą duszę, bogate emocje, grającą tak fantastycznie, że mi osobiście podobała się w całym filmie najbardziej i jeśli tak dalej pójdzie, to zostanie moim faworytem w całej trylogii.

Drugim wymienionym przeze mnie bohaterem jest Aragorn. Śmiało można powiedzieć, że dopiero w tej części Viggo Mortensen wydobył z postaci charakterystyczną dla niej charyzmę, szlachetność. Dopiero teraz mógł w pełni pokazać złożoność bohatera. Obok Golluma jest najjaśniejszą postacią i zdecydowanie głównym bohaterem tej części. To wokół niego skupia się akcja. Viggo wyszedł obronną ręką z powierzonego mu zadania, stworzył postać zajmującą, charyzmatyczną – prawdziwego przywódcę.

Trzecim aktorem, którego chciałem wyróżnić jest Elijah Wood. Frodo w jego wykonaniu jest w tej części niesamowity. Osobiście uważam, że była to postać najmniej wyrazista w „Drużynie Pierścienia”. Tu jest zupełnie inaczej – scenariusz „Dwóch Wież” gwarantował mocne przeżycia w związku z Pierścieniem, który powoli opanowuje Froda. Jego walka, coraz większe zrezygnowanie i zwątpienie zostało pokazane przez Elijaha lepiej niż dobrze. Byłby gwiazdą tego filmu, gdyż Frodo jest w nim o wiele ciekawszą postacią niż w „Drużynie Pierścienia”. Na jego nieszczęście w praktycznie każdej scenie partneruje mu Gollum.

Ian McKellen jako Gandalf jest niezmiennie doskonały, jednak niestety z racji scenariusza jego rola jest mniej rozbudowana niż w pierwszej części.

Inni aktorzy ze starej gwardii trzymają poziom z pierwszej części godnie dotrzymując kroku wyżej wymienionym.

Także nowi bohaterowie nie zawiedli. Bernard Hill jako Król Theoden, Miranda Otto jako Eowina, Karl Urban jako Eomer to tylko niektórzy nowi aktorzy. Bardzo dobrze oddali charaktery postaci granych przez siebie, nie stworzyli jednak tak wybitnych kreacji jak Serkis, Mortensen, Wood w „Dwóch Wieżach” czy Ian McKellen w „Drużynie Pierścienia”.

Jeśli chodzi o efekty specjalne, to twórcy mieli tu o wiele więcej pracy niż to miało miejsce w poprzedniej części. Atak Wargów, bitwa o Helmowy Jar, wszystkie sceny z udziałem entów, ich atak na Isengard, czy wreszcie wspominany wielokrotnie Gollum – wszystkie te generowane przez komputer sceny czy postaci to jeden wielki majstersztyk.

Osobnego akapitu wymaga muzyka. Howard Shore – zdobywca Oscara za „Drużynę Pierścienia” nie spoczął na laurach. Nie poszedł łatwą drogą nieznacznie tylko zmieniając utwory z nagrodzonego obrazu. Postawił poprzeczkę jeszcze wyżej – skomponował materiał, który przewyższa to, co było nam dane słyszeć w pierwszej części. Pojawiają się oczywiście motywy z poprzedniego filmu, są one jednak przearanżowane – niektóre bardziej podniosłe, inne znowu bardziej mroczne. Występuje też zupełnie nowy, grany na skrzypcach motyw. Świetnie wpasował się w stylistykę obrazu i jest jak na mój gust motywem przewodnim całego filmu. Usłyszycie go m.in. w trakcie scen na dworze Edoras. Jedyne, do czego miałem zastrzeżenia to piosenka promująca film, pojawiająca się na napisach końcowych, wykonywana przez Emilianę Torrini „Gollum’s Song”. Miałem, bo po skonfrontowaniu z filmem okazuje się ona strzałem w dziesiątkę. Liryczna, tragiczna, dobijająca swym klimatem – od razu nasuwają się właściwe skojarzenia z tragiczną przecież postacią Golluma. Z kina wychodzimy pod wrażeniem, ale i w zadumie i trosce o bohaterów.

Jako podsumowanie nasuwają mi się dwie myśli. Po pierwsze film jest inaczej zbudowany. „Drużyna Pierścienia” toczyła się w miarę równym, nie za szybkim, nie za wolnym tempem z racji jednego, wiodącego wątku. W „Dwóch Wieżach” jest inaczej przez nagromadzenie wielu wątków. Szybkie akcje przeplatane są spokojnymi wydarzeniami. Nie umiem powiedzieć, czy to lepiej, czy gorzej – po prostu inaczej.

I drugi wniosek, który nasunął mi się zaraz po wyjściu z kina. Film jest nieporównywalnie bardziej mroczny, poważny. Traktuje o sprawach wyższej wagi. Nie uświadczymy tu pięknych, zielonych lasów, czy wspaniałych, pełnych przepychu architektonicznego budowli. Najprzyjemniejszym miejscem są pożółkłe, bezkresne łąki Rohanu, a jedynymi pięknymi budowlami są te ze znanego nam z części pierwszej Rivendell. Ale czy ktoś powiedział, że ma być inaczej? Bardzo dobrze, że już teraz możemy przez to wszystko przygotować się na „Powrót Króla”, gdyż Peter Jackson ostatnio w jednym z wywiadów powiedział: „Nie chcę mówić, co się stanie na końcu, ale będzie to niewiarygodnie smutne”.

19 grudnia. Czwartek. 8:00. Kraków. Dworzec Główny. Zmęczony, ale szczęśliwy maszeruję w stronę przystanku tramwajowego. W głowie wiele myśli:

  1. czy warto pokonywać te kilkaset kilometrów do obcego kraju dla trzech godzin w kinie?
  2. ciekawe, czy to, co zobaczyłem to już szczyt możliwości Petera Jacksona?
  3. ależ jestem niewyspany i zmęczony

i odpowiedź na pytanie postawione sobie w tym samym miejscu 17 grudnia:

warto było pokonać te kilkaset kilometrów do obcego kraju, żeby móc (daj Boże) powiedzieć za kilka lat swoim dzieciom – wasz tata był w dniu światowej premiery na największym epickim widowisku, jakie kiedykolwiek stworzyła światowa kinematografia.

Marcin „Cisek” Cisowski