"Jeździec znikąd" - Czy faktycznie taki zły?
Film odrzuciłem z założenia. Na Piratach wiłem się im dalej tym mocniej w koszmarze wymuszonych żartów idiotycznych scen, humoru opartego o zasadę: mega-słaby żart a potem długie i złożone spojrzenia i grymasy bohaterów podkreślające, że żart ten padł a teraz czas na śmiech. Przy trylogii trzymały mnie tylko żaglowce.
W końcu jednak na "Jeźdźca..." się udałem.
Szok. Film rewelacyjny. Humor zdecydowanie znakomity i w swej abstrakcji grawitujący bardziej w kierunku Monty Pythona niźli pirackich sucharów. Sceny akcji świetne, zdjęcia kapitalne. Zarzut kalki fabularnej okazał się zaś fałszywy. Tonto to bynajmniej nie Sparrow i na szczęście tytułowy Jeździec to nie Will Tuner. Aktorsko film stoi kilometr ponad Piratami (w tym również Depp ponad Deppem - Sparrow był pierwszy i świat dawno wpisał do kanonu kina. Już z samej ten przyczyny Tonto nie ma szans na równy poklask. Obiektywnie jest on jednak postacią o wiele ciekawszą i lepiej zagraną). Konkludując: mimo, że "Jeździec..." nie był największym wydarzeniem letnich blockbusterów (za takie uznaję Człowieka ze stali oraz Star Trek W ciemność), okazał się w swojej klasie filmem bezbłędnym a z pewnością największym objawieniem w kategorii "niespodzianka". Żeby docenić "Jeźdźca..." trzeba jednak spełnić wcale nie tak oczywisty jeden podstawowy warunek - trzeba kochać western. I w tym sensie film można uznać za utwór do pewnego stopnia hermetyczny.