autor: Luc
Recenzja gry Fallout 4 - Czas apokalipsy
Fallout 4 to prawdopodobnie jedna z najbardziej wyczekiwanych gier ostatnich lat. Z uwagi na przeszłość serii oczekiwania względem tytułu były naprawdę spore... Czy produkcji tej udało się im sprostać?
- świetny kreator postaci;
- nieco mniejszy od spodziewanego, ale wciąż ogromny świat do zwiedzania;
- ładnie wykonane lokacje, zachęcające do eksploracji;
- klimatyczna oprawa dźwiękowa;
- mnóstwo zadań pobocznych do wykonania i znajdziek do odszukania;
- niezły model strzelania i ciekawie zmodyfikowany system VATS;
- dobrze zrealizowana mechanika pancerza wspomaganego;
- system craftingu i budowania osad zajmuje sporo czasu i sprawia sporo satysfakcji;
- główny wątek i dodatkowe misje mają swoje przebłyski...
- ...ale przez większość czasu są sztampowe i płytkie do bólu;
- rekordowo duża ilość gliczy;
- problemy z płynnością obrazu;
- tragicznie banalny system dialogów;
- spłycony rozwój postaci;
- „za dużo strzelania, za mało gadania”;
- zupełnie nieintuicyjny interfejs;
- otaczający nas świat rzadko kiedy wzbudza jakiekolwiek emocje;
- animacje i niektóre tekstury zatrzymały się na epoce kamienia łupanego.
Nie da się wskazać tytułu, na który bardziej czekano przez klika ostatnich lat. Ogłoszenie Fallouta 4 w wielu wywołało euforię, w innych wzbudziło pewne obawy, ale bez względu na nastawienie – gra była na ustach wszystkich. Po przejęciu pełni praw do marki Bethesda uczyniła z tego postapokaliptycznego świata jedno z najbardziej rozpoznawalnych uniwersów wśród gier wideo i choć deweloperom tym zarzucać można różne rzeczy, to gdyby nie oni, prawdopodobnie nigdy więcej w żadnej krypcie stopy byśmy nie postawili. Zmieniona formuła w Falloucie 3 nie wszystkim przypadła do gustu, ale chwilę później otrzymaliśmy New Vegas, które przywróciło fanom nadzieje, że „klasyczny, stawiający na dobrą fabułę Fallout” wciąż jest możliwy. Nadzieje, które część osób przeniosła także na „czwórkę”. W falloutowskiej rzeczywistości na przestrzeni całej serii spędziłem dobrych kilkaset godzin (i paradoksalnie na szczycie tego małego rankingu wcale nie stoi „trójka” czy jej rozszerzenie), więc jako takie rozeznanie w temacie mimo wszystko mam i – szczerze? W chwili ogłaszania Fallouta 4 panicznie bałem się tego, czym będzie. Bałem się, oglądając pierwszy i kolejne zwiastuny. Bałem się, gdy go instalowałem. Bałem się, zaczynając grać... i bałem się, kończąc. Choć w tym ostatnim przypadku strach wynikał z całkowicie innych powodów niż na początku. Powodów, które zupełnie mnie zaskoczyły i które postaram się wyjaśnić w dalszej części tekstu.
Historia prawie inna niż zawsze
Przygodę w Falloucie 4 rozpoczynamy tak, jak na prawdziwego Fallouta przystało – od stworzenia postaci. Krótkie, stosunkowo klimatyczne intro wprowadza w odpowiedni nastrój i naszym oczom ukazuje się on – główny bohater tudzież bohaterka. Stojąc przed łazienkowym lustrem, mamy możliwość dokładnego wymodelowania wyglądu protagonisty i już w tym miejscu, bez zbędnego owijania w bawełnę, trzeba przyznać, że kreator jest absolutnie rewelacyjny. Przeciągając poszczególne fragmenty twarzy, jesteśmy w stanie stworzyć praktycznie dowolną postać. Narzędzie działa fantastycznie, jest bardzo intuicyjne i pozwala na nieskończoną liczbę kombinacji, a nie od dziś wiadomo, że proces kreowania własnego alter ego w wirtualnym świecie jest dla fanów gier RPG jedną z największych atrakcji. Idąc dalej, otrzymujemy możliwość wybrania początkowych statystyk, jednak z uwagi na fakt, że to kwestia znacznie bardziej złożona, aspekt ten poruszę nieco później. Na razie skupmy się na tym, co dzieje się z naszym bohaterem, gdy wreszcie „zaakceptujemy” to, jak wygląda.
Tym razem nie zaczynamy jako dziecko w krypcie, potomek bohatera zamieszkujący w małej wiosce, nikt też nie wysyła nas z misją na powierzchnię w celu uratowania mieszkańców schronu. W Falloucie 4 historia rozpoczyna się na chwilę przed wielką wojną, czyli w roku 2077. Możliwość ujrzenia rzeczywistości sprzed apokalipsy to naprawdę nie lada gratka – i choć wszystko wokół wydaje się przesadnie plastikowe, ma swój niepowtarzalny urok. Idylla nie trwa jednak długo. Chwilę później spiker telewizyjny informuje o uderzeniu pierwszych bomb atomowych, a my wraz z naszą rodziną pędzimy do pobliskiej krypty, do której szczęśliwie zostajemy wpuszczeni. Na miejscu czeka nas jednak drobna niespodzianka – trafiamy do komory kriogenicznej. Z hibernacji wychodzimy dopiero po 210 latach i od razu musimy zmierzyć się z dramatyczną sytuacją – nasz syn zostaje porwany. Nie zastanawiając się przesadnie długo, ruszamy na poszukiwania potomka.