
autor: Filip "fsm" Grabski
Rocznik 84, gra w gry, często chodzi do kina, sporo czyta, serialuje, podcastuje i docenia riffy.
Lepiej późno, niż wcale - recenzja gry Alan Wake na PC
Klimatyczny tytuł z Xboksa 360 potrzebował dwóch lat, żeby zawitać na PC. Gracze nie posiadający konsoli Microsoftu powinni się cieszyć, bowiem gra prezentuje się znakomicie.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
- świetny, mroczny klimat;
- przemyślana, dojrzała, satysfakcjonująca historia;
- rewelacyjna oprawa audio-wideo;
- masa popkulturowych smaczków i nawiązań;
- dobra optymalizacja.
- drobne błędy w tłumaczeniu;
- nierówny poziom odcinków.
Recenzję pecetowego Alana Wake’a można zacząć od rozpatrywania polityki wydawniczej wielkich koncernów i trudnych decyzji, jakie muszą podejmować małe studia. Pierwotnie gra powstawała z myślą o pecetach, potem (wraz z pieniędzmi Microsoftu) przyszła zmiana planów i produkcja pojawiła się tylko na X360. Pozwólcie jednak, że na tym zakończę ten temat. Wszak najważniejszy dla przeciętnego gracza jest fakt, że Alan Wake wrócił do macierzy i zrobił to w doskonałym stylu.
Dzieło studia Remedy to przygodowa gra akcji utrzymana w konwencji horroru. Najbliższe skojarzenia powinny nasunąć Wam serię Silent Hill, choć różnica między tymi tytułami jest spora (Alan Wake jest pozycją dużo bardziej zręcznościową i zdecydowanie mniej straszną). Nie traktujcie tego jednak jako wady – wszak nie tylko Japończycy potrafią wyczarować na ekranie spowity mgłą, ciężki, dojrzały klimat. Jak się okazuje, Finowie również są uzdolnieni w tej dość hermetycznej dziedzinie. Dodatkowo najwyraźniej bardzo lubią książki Stephena Kinga, więc każdy fan jego twórczości i zagubionych gdzieś w gęstych lasach małych amerykańskich miasteczek bezwzględnie powinien zainteresować się perypetiami Alana. Remedy pokazało wielką klasę, którą wypada docenić.

Fabuła – serce utworu
Alan Wake jest odnoszącym sukcesy pisarzem, który postanowił zabrać żonę na krótki wypoczynek gdzieś z dala od miasta – jakiś czas wcześniej ukazała się jego najnowsza publikacja, a teraz przyszedł właściwy moment na chwilę oddechu, bowiem autor ma pewne problemy z rozpoczęciem kolejnej powieści. Para udaje się zatem do położonego w waszyngtońskich lasach miasteczka Bright Falls, w którym wszyscy się znają, są dla siebie mili (a dla Alana szczególnie, wszak jest sławny), okolica jest wyjątkowo malownicza i… Ach, no tak. Taki drobiazg. Z obecnym przy miejscowości jeziorem związana jest mroczna i niszczycielska siła, która odciśnie swoje straszliwe piętno na życiu bohatera. Tuż po otwierającym zabawę koszmarze przybywamy do skąpanego w słonecznych promieniach miasteczka, poznajemy mieszkańców, udajemy się do domku na wyspie, kłócimy z małżonką, a ta – w następstwie tajemniczych i niepokojących wydarzeń – znika, zostawiając zrozpaczonego Alana samego w środku nocy. Niewiele później okazuje się, że bohaterowi wyparował gdzieś tydzień, złowroga obecność wokół jest namacalna, dzieją się rzeczy niespotykane, a na dodatek najwyraźniej panu Wake'owi udało się napisać kolejną książkę, której strony będą odnajdywać się na różnych etapach przygody.
Remedy pozwoliło sobie na mały żart pod adresem Microsoftu, którego przedstawiciel w 2010 roku twierdził, że Alan Wake nie pojawi się ma pecetach, bo pewne gry przeżywa się lepiej, siedząc na kanapie przed dużym ekranem. Tymczasem po zeskanowaniu obecnego w drugim rozdziale gry kodu QR pojawia się taka oto wiadomość: Heh, okazuje się, że ta gra nie jest zła nawet, gdy nie siedzisz na kanapie podczas grania. Kto by się spodziewał!
Historia stworzona przez Sama Lake'a (scenarzysta z Remedy, którego twarz znają wszyscy grający w pierwszego Maksa Payne'a) to wielka siła tej produkcji. Gracz od samego początku wciągany jest w wir wydarzeń, a absolutnie fantastyczny patent ze wspomnianymi fragmentami napisanej przez bohatera książki w sposób dotąd niespotykany wpływa na odbiór całości. Dlaczego? Otóż opisane przez Alana w czasie zapomnianego tygodnia wydarzenia zaczynają dziać się naprawdę, a gracz nie natrafia na karty książki w chronologicznej kolejności. Czasem więc czytamy o rzeczach, które już się działy, lub o czymś, co rzuca dodatkowe światło na właśnie trwającą sekwencję, ale dużo częściej dowiadujemy się o czymś, co dopiero będzie miało miejsce (nierzadko nawet kilka godzin później). Doskonały sposób ciągłego trzymania w napięciu, który idealnie współgra z formatem serialu telewizyjnego: Alan Wake to 6 odcinków, z których każdy kończy się dobrze zbudowanym cliffhangerem, a kolejny startuje montażem przypominającym najważniejsze fakty. Zmyślne.

Historia jest w nieprzyzwoitym wręcz stopniu inspirowana twórczością Stephena Kinga, a cytat z mistrza pojawia się już na samym początku: „Koszmary istnieją poza logiką i nie ma zbyt wiele zabawy w ich wyjaśnianiu; wyjaśnienia są antytezą poetyki strachu”. To zdanie świetnie opisuje kolejne kilkanaście godzin, jakie spędzamy z Alanem. Tajemnice się namnażają, opowieść pogłębia, okazjonalnie poznajemy odpowiedzi na nurtujące nas pytania, a im bliżej finału, tym robi się bardziej „horrorowo”. Przy okazji twórcy wzięli sobie do serca drugą część powyższej myśli i po obejrzeniu finałowej sceny bardzo dużo pozostaje do własnej interpretacji. Jak u Kinga. Niestety, ma to też inną stronę – tak samo jak w książkach Amerykanina, tak i tu daje o sobie znać zmęczenie materiału. Po absolutnie fenomenalnych czterech epizodach (tylko za nie chłopaki z Remedy mają u mnie dozgonną dostawę wielkiego chleba z wypełnionym kiełbasą gorącym żurkiem) następują słabsze dwa ostatnie odcinki – za mało przygody, za dużo strzelania. Na szczęście tak dobre początkowe wrażenie trudno zatrzeć, a zaludniony kapitalnie nakreślonymi postaciami (agent pisarza – Barry Wheeler – to świetny i zabawny pomocnik, odciągający uwagę od ciężkiej i strasznej historii) świat gry będzie do Was wracał także po zakończonej zabawie.