autor: Dawid Mączka
Final Fantasy XII: Revenant Wings - recenzja gry
Final Fantasy XII: Revenant Wings zapowiadane było na fenomenalną produkcję, istne dzieło sztuki i podobną rewolucję w serii, jaką była gra Final Fantasy Tactics na PSX-a. Niestety poziom tamtego programu nie został osiągnięty.
Recenzja powstała na bazie wersji NDS.
Mało kto wie o tym, że w 1987 roku firma Square, twórca serii Final Fantasy była na skraju bankructwa … Stop. Tą historię znają wszyscy gracze, gdyż jest wałkowana przez większość recenzentów podczas rozpoczynania jakiegokolwiek tekstu o dziele „kwadratowych”. Więc od czego zacząć? Od Japonii. Jestem fanem anime, mangi, japońskich gier-dziwadeł i … Japonek, ale czasami nie jestem w stanie ich pojąć. Zresztą tym razem nie jestem w stanie pojąć zachwytu, który ogarnął cały świat po premierze Final Fantasy XII: Revenant Wings na Nintendo DS. Dlaczego? Dowiecie się czytając tą recenzję (czyt. standardowo zachęcam do przeczytania tekstu).
Revenant Wings to kontynuacja dwunastej części Final Fantasy. Jak zarzekali się sami twórcy, do czerpania pełni szczęścia z obcowania z sequelem nie jest konieczna znajomość wersji z PS2. Fakt ten mnie niezmiernie ucieszył gdyż dwunastki nie ukończyłem, uznając ją za „pseudofajnala”, który chyba za długo patrzył na World of WarCraft, gubiąc tym samym gdzieś swój niepowtarzalny urok. Wracając do tematu. Pierwsze zetknięcie się z grą i od razu potężny kopniak. Przywitała mnie piękna animacja, która mimo perfekcyjnego wykonania wydała mi się słabszą niż ta otwierająca Final Fantasy III w wersji na Nintendo DS. Warto tutaj nadmienić że filmików takich w Revenant Wings jest więcej niż w Final Fantasy III. Po projekcji zostajemy zapoznani z nowym systemem. Tak drodzy państwo, Final Fantasy wkracza w świat strategii czasu rzeczywistego. Można było mieć pewne obawy co do próby zawojowania rynku strategii, przez gracza który do tej pory był kojarzony głównie ze standardowymi japońskimi RPG. Jednak biorąc pod uwagę fakt, że taktyczny jRPG, Final Fantasy Tactics osiągnął ogromny sukces i był naprawdę perfekcyjną produkcją, można było spodziewać się że podobny los spotka Revenant Wings.
Jak wspominałem, fabuła przenosi nas do pięknego świata Ivalice, rok po wydarzeniach mających miejsce w Final Fantasy XII. Nasz ukochany bohater (tak, wstajemy i klaszczemy niczym Rubik) Vaan i (w chwili obecnej strasznie brzydka) Penelo stali się prawdziwymi Sky Pirates i ruszyli w świat w poszukiwaniu przygód. Jakoś tak się złożyło że dotarli do legendarnego kontynentu zawieszonego w powietrzu, pięknego Lemures. Tam okazało się że tubylcy – ludzie ze skrzydłami (przypomniał mi się Daimos i Erica) – nękani są przez zło, które tym razem przybrało postać Judge of Wings. Nasza bohaterska dwójka wraz z resztą przyjaciół postanawiają pomóc skrzydlatym ludziom i tak zaczyna się nasza przygoda.
Banał? I to jaki. Można było narzekać na fabułę Final Fantasy XII, ale to co się wyprawia tutaj przechodzi ludzkie pojęcie. Rozumiem, że NDS kojarzony jest głównie z dziećmi i starszymi osobami, więc gra powinna być prosta, lekka i przyjemna, ale bez przesady. I co najciekawsze, podczas zabawy pojawi się kilka odniesień do wyczynów Vaana, Balthiera i innych z dwunastej odsłony cyklu. A przecież miało obyć się bez znajomości „dwunastki”. Szkoda że twórcy nie zdecydowali się na podobny krok, jaki poczyniło Nintendo przy Phantom Hourglass. Dwuekranowa Zelda na samym początku zabawy, w skrócie streszczała nam wydarzenia, mające miejsce w prequelu, który trafił do posiadaczy GameCube’a. Square-Enix niestety nie pokusiło się o taki dodatek.