autor: Krzysztof Gonciarz
Combat Wings: Bitwa o Anglię - recenzja gry
Z grami value nigdy tak do końca nie wiadomo – ganić za prostotę, czy chwalić za niską cenę? Combat Wings: Battle of Britain tego dylematu nie rozwiązuje.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Tak się jakoś utarło, że szanujące się media zwykły dość ostentacyjnie ignorować coraz śmielej kiełkujący rynek gier value, przejawiając duży stopień niekompatybilności z tym wystającym poza standaryzowaną systematykę ocen zjawiskiem. Problem owej sytuacji tkwi w kontekście interpretacyjnym, w wątpliwym od strony merytorycznej stawianiu obok siebie produkcji wielkoformatowych (którymi, siłą rzeczy, każdy chce się zajmować) oraz tworzonych nieporównywalnie niższym nakładem środków tytułów „kioskowych”. Trudno jest przykładać normalną, recenzencką linijkę do wydawnictwa, które można kupić za circa 10 zł – a przecież cena jako taka nie powinna być składowym elementem oceny *gry*. Podjęcia tematu nie można jednak unikać w nieskończoność i trzeba się na jedno czy drugie rozwiązanie zdecydować: brać poprawkę na „specyfikę gier sprzedawanych jako dodatek do pizzy” ((c) by Shuck, AFAIK) czy też nie. Okazję na małą dyskusję w tym temacie mamy w związku z premierą Combat Wings: Battle of Britain, czyli kolejnego arcade-shootera od CITY Interactive.
Debatowanie nad tego typu releasem jest z gruntu prostolinijne, o ile nadaje się z pozycji wielbiciela gier i nic ponad to. Drugie dno stanowi tu wszak rozważanie samej idei developingu tytułów „z założenia średnich”, pozornie niezbyt idealistycznego, acz stanowiącego szaleństwo, w którym raczej jest metoda. Porywanie się na złote góry w takim kraju jak nasz często stanowi niebezpieczny falstart, a jak wiadomo w akurat tej branży prawdziwą sztuką nie jest pracować nad projektem, ale doprowadzić do jego ostatecznego wydania. Uwzględniwszy te czynniki, trudno jest odruchem Pawłowa ganić ludzi, którzy mierzą siły na zamiary i kręcą takie growe filmy klasy B. Hej, optymista powiedziałby nawet, że jest to droga, idąc którą wirtualna rozrywka może w końcu dorobić się jakiejś własnej sceny alternatywnej – trafiającej do ambitnego, znudzonego mainstreamem odbiorcy, poszukującego nowych estetyk, doznań. Nie dajmy się jednak ponieść fantazji i skupmy na meritum, powyższe spostrzeżenia traktując jako mniej lub bardziej rozsądny argument przemawiający za odrzuceniem uprzedzeń.