autor: Szymon Liebert
Recenzja gry Ride to Hell: Retribution – do diabła z takim gniotem
Ride to Hell: Retribution to najbardziej adekwatny tytuł gry w tym roku. W recenzji piszemy, że pozycja ta jest piekielnie słaba, a wydawca powinien zapłacić za próbę sprzedania jej w cenie wysokobudżetowego produktu.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
- seks, marihuana, harleye, gitarowe riffy i wszystko, o czym marzysz.
- głupia fabuła i równie głupi bohater;
- beznamiętne pościgi, strzelanie, walka wręcz - mówiąc krótko, cała mechanika rozgrywki;
- kiepska oprawa wizualna;
- mnóstwo rażących błędów technicznych;
- zamach na kieszeń gracza - próba sprzedania typowej „budżetówki” w pełnej cenie.
Ride to Hell to jeden z najbardziej adekwatnych tytułów gry w historii elektronicznej rozrywki. Produkcja zapowiedziana jeszcze w 2008 roku powróciła po latach znajdowania się w deweloperskim piekle, aby wyznaczać standardy w kategoriach narracji, grafiki, udźwiękowienia, wykonania technicznego oraz innowacji. Standardy oddolne, bo Retribution to przejażdżka wprost do infernalnych otchłani i jedna z najsłabszych gier ostatnich tygodni. Ktoś miał niesamowicie dużo odwagi, żeby sprzedawać w normalnej cenie produkt wybitnie budżetowy. Przekonacie się o tym w niniejszej recenzji, która będzie ognista i niepozbawiona kolejnych sucharów na temat nazwy tego koszmarka.
Piekło wojny
Bohaterem Ride to Hell: Retribution jest niejaki Jake, żołnierz wracający do swego rodzinnego miasteczka po wojnie w Wietnamie – skojarzenia z Johnem Rambo są jak najbardziej na miejscu. Serwowana historia okazuje się zresztą równie burzliwa, emocjonalna i brutalna, co słynny film z Sylvestrem Stallone’em w roli głównej. Powiedziałbym nawet, że Ride to Hell to Pierwsza krew gier budżetowych, chociaż – jak się zapewne domyślacie – niekoniecznie stanowi to komplement. Raczej próbę pominięcia konieczności opisania tego, jak durna, żenująca i chaotyczna jest fabuła tej pozycji. Narracyjnie to poziom, jakiego już dawno nie widziałem. I to również nie był komplement, chociaż zdanie pozbawione kontekstu brzmi nieźle. Mamy doskonały tekst reklamowy na tył pudełka!
W grze występuje system znajdziek, którymi są dwie talie kart, poukrywanych na różnych poziomach. Na jednych znajdują się postacie z gry, poszczególne rodzaje broni i inne tego typu elementy. Drugi zbiór przedstawia prawdopodobnie... twórców Ride to Hell: Retribution. Trzeba przyznać, że to odwaga z ich strony – miło wiedzieć, kto wpuścił nas w takie maliny.
Brak kontekstu to w ogóle cecha charakterystyczna gry, którą otwiera zbitka luźno powiązanych scenek. Zamysł jest niezły – autorzy chcą pokazać przekrój tego, co się wydarzy. Wykonanie – tragiczne. Generalnie rzecz ujmując, Jake zamienia wojnę z Wietnamczykami na konflikt z gangiem motocyklowym, aby pomścić zabitego krewniaka. To, co następuje później, jest trudne do ogarnięcia moim skromnym umysłem. W dużym skrócie Jake jeździ od jednego do drugiego odzianego w skórę jegomościa, zadaje nieistotne pytania, po czym nie czeka na odpowiedź i brutalnie zabija delikwenta. Jakimś cudem udaje mu się dowiedzieć, gdzie spotka kolejną ofiarę. Dzięki temu gra może być długa, odpychająca i nudna, czyli taka, jakie lubimy. Prawda?
Poziom intelektualny scenariusza i pomysłów na zwroty akcji świetnie oddaje rezolutność i błyskotliwość głównego bohatera. Po Jake’u widać, że był na wojnie i prawdopodobnie ze trzy razy nadepnął na minę lub dostał szrapnelem w czerep. W jednej ze scen nasz protagonista postanawia wykurzyć z magazynu z marihuaną swojego oponenta, więc bohatersko podpala ulokowane wewnątrz gigantyczne cysterny z propanem. Pomijam kwestię, czemu ktoś postawił cysterny z łatwopalnym gazem pośrodku fabryki suszonych indyjskich konopi. Istotne jest to, że Jake wysadza magazyn, stojąc w samym jego centrum, podczas gdy jego przeciwnik znajduje się przy wyjściu. W następnej scenie oczywiście uciekamy z płonącego budynku, a wróg spokojnie czeka na zewnątrz. Grunt to mieć pomyślunek na zgrabny scenariusz. Widocznie komuś grunt osunął się spod nóg, co skończyło się wizytą w samym piekle. Oj, znowu nabijamy się z tytułu.