autor: Mateusz Trochonowicz
Recenzja gry Deponia Doomsday – jaka piękna apokalipsa
Deponia – ukochana seria wielu miłośników gier przygodowych powróciła znienacka. W recenzji czwartej części o podtytule Doomsday odpowiadamy na pytanie czy powrót Rufusa i spółki jest równie udany co poprzednie odsłony cyklu.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
- powrót cynicznego Rufusa;
- humor, klimat, gagi i nawiązania do popkultury;
- fantastyczne dialogi oraz niezgorsza gra aktorska;
- liczne minigierki i sekwencje QTE urozmaicające rozgrywkę;
- wiele różnorodnych, świetnie wykonanych lokacji – doskonała oprawa audiowizualna;
- to zdecydowanie najdłuższa gra z serii;
- solidny scenariusz...
- ...choć dość sztampowy i przewidywalny – a był potencjał na prawdziwą petardę;
- niektóre łamigłówki są zbyt abstrakcyjne.
- plejada nowych drugoplanowych bohaterów jest odrobinę słabsza od tych z poprzednich części serii;
- momentami uciążliwy backtraking;
- drobne błędy techniczne.
Studio Daedalic Entertainment postanowiło, że w 2013 roku oficjalnie pożegna się z fanami swego sztandarowego cyklu przygodówek. Wtedy pojawiła się jego ostatnia (jak wszyscy sądzili), trzecia część, nazwana – jakże wymownie – Goodbye Deponia. Sympatycy niemieckiego producenta oraz wykreowanego przez niego uniwersum nie mogli się z tym jednak pogodzić i dzięki ich interwencji doczekaliśmy się czwartej odsłony zatytułowanej Deponia Doomsday. Choć twórcy m.in. The Night of the Rabbit, Memorii czy też nadchodzącego The Pillars of the Earth nie wprowadzili do cyklu po enigmatycznym zakończeniu „trójki” nowego protagonisty, mimo wszystko dość sprawnie wybrnęli z fabularnej pułapki – zastosowali motyw podróży w czasie. Prosty, acz niezwykle skuteczny zabieg pozwolił projektantom stworzyć zarówno nowe postacie drugoplanowe, jak i zaprezentować starych znajomych z innej strony.
Deponia Doomsday została zapowiedziana dość niespodziewanie, bo dosłownie na kilka dni przed premierą. Nie przeszkodziło to Daedalic Entertainment w przygotowaniu najbogatszej i najobszerniejszej odsłony cyklu. Ocalenie Deponii przed tytułową zagładą zajęło mi około 15 godzin i co najważniejsze – bawiłem się wyśmienicie do samego końca. Nawet pomimo faktu, że proporcje stężenia humoru w jednostkach kwadratowych na fragment gry nie rozkładają się równomiernie (końcówka jest troszeczkę bardziej pompatyczna).
„Wąsy?! Naprawdę?”
Akcja rozpoczyna się w momencie, gdy podstarzały już Rufus zmuszony jest nacisnąć legendarny „czerwony przycisk zagłady”, by ocalić (co ciekawe – przez jej kompletne zniszczenie) całą planetę. Sytuacja nie jest najprzyjemniejsza, ponieważ panuje zima totalna, gamoniowaty cynik został ostatnim reprezentantem cywilizacji, a dodatkowo oglądamy całkowitą dominację dziwnych stworów nazywanych fewlockami. Na dalsze wydarzenia spuścimy zasłonę milczenia.
Z chwilą, gdy poznajemy nowego towarzysza – profesora McChronicle’a – rozpoczyna się szaleńczy wyścig z przeznaczeniem. Podróżujemy przez odległe krainy, przeskakujemy chronologię wydarzeń, zwiedzamy światy alternatywne i zaginamy czasoprzestrzeń. Niemcy skorzystali tu z bardzo uniwersalnego patentu, co pozwoliło naprawdę szeroko przedstawić wizję kolejnych przygód Rufusa (a nawet kilku Rufusów) i spółki. Jednocześnie praktyka ta ma wiele pułapek, w które bardzo łatwo wpaść – Daedalic również nie uniknął zastawionych przez siebie scenariuszowych sideł w stu procentach. Do końca miałem nadzieję na paraliżujący zwrot akcji jak np. w zakończeniu pierwszego lub trzeciego BioShocka, zwłaszcza że konstrukcja historii miała ku temu solidne podwaliny. Mimo wszystko fabuła została dobrze i solidnie nakreślona, nie powodując znużenia u gracza do samych napisów końcowych.