Madagascar - recenzja gry
Madagascar to gra oparta na jeszcze cieplutkiej licencji filmowej. Czy czworo zwierzęcych bohaterów zdołało przejąć umysły dzieci? Czy Madagascar utrzymało wysoki poziom, jaki narzucił obraz kinowy? Recenzja prawdę Ci powie.
Recenzja powstała na bazie wersji GBA.
Gier na licencji filmów animowanych wytwarzanych przez takie studia, jak Disney Pixar (Toy Story, Gdzie jest Nemo?, Iniemamocni) czy Dreamworks (Shark Tale, Droga do El Dorado, Shrek) jest cała masa. Wiesz o tym Ty, wiem o tym ja, wiedzą o tym prawdopodobnie wszyscy fani konsol przenośnych, czy też stacjonarnych. Kasa czyni cuda – sparafrazowane delikatnie hasło reklamowe jednej z firm produkujących obuwie pasuje tu jak ulał. Pozycje te różni wiele czynników. Niektóre z nich są miksem kilku najpopularniejszych gatunków, jedne wyróżniają się nietuzinkowymi bohaterami, a inne dodatkowymi scenami nieobecnymi w obrazie kinowym. Teoretycznie powinna je łączyć wspaniała oprawa graficzna. Teoretycznie, ponieważ sytuacja ta nie wygląda w praktyce tak różowo, jak byśmy chcieli. Jeżeli tylko ściągniemy z nosa okulary o szkłach w takowym kolorze, ujrzymy szary i nierzadko żałosny obraz. Najlepszym przykładem jest recenzowana przeze mnie pozycja, stworzona przez do tej pory niezawodne Vicarious Visions. Firma ta jest odpowiedzialna za wiele hitowych platformówek na GBA czerpiących garściami z filmowych czy komiksowych pierwowzorów, bo na nich były one głównie oparte (Shark Tale, Disney's Brother Bear, Shrek 2). Choć zdarzały się wyjątki, że wspomnę chociażby o Jet Grind Radio, Tony Hawk’s Underground oraz Crash Bandicoot Purple: Ripto's Rampage. Każda z wymienionych gier posiadała przyzwoitą, a w niektórych przypadkach – wybitną oprawę graficzną. Właściciele powoli zapominanej konsoli Nintendo GameBoy Advance mogli spokojnie spoglądać w kierunku kilkucalowego okienka przedstawiającego mały, zwykle dwuwymiarowy wirtualny świat bez wykrzywiających twarz grymasów. Madagascar na to nie pozwala.
Madagascar!
Czas na krótką (w założeniach) anegdotkę. Jakiś czas temu wybrałem się z rodziną do kina. Żadne to święto, zwyczajny, codwutygodniowy wypad na łowy najlepszych filmów danego miesiąca. Jako, że był to okres, gdy puszczano megahit polskich i tylko polskich kin (bo inne kraje, w przeciwieństwie do naszego kochanego narodu, a dokładniej dystrybutora odpowiedzialnego za pokazywanie tegoż obrazu, umożliwiły darmowy seans przed telewizorem) Karol – człowiek, który został papieżem, zostałem na lodzie z 11-letnią siostrą. Zapytacie: co ty z nią porabiałeś? Odpowiem: pod ratusz, zapałki sprzedawać kochaną siostrzyczkę wysłałem ;-). Oczywiście żartuję, ponieważ nigdy nie ośmieliłbym się takiego kochanego dziecka pod ratuszem zostawić (co innego pod Mariottem albo innym Zamkiem Królewskim). Siostrę wziąłem pod pachę, postawiłem przed monitorami ukazującymi właśnie rozpoczynające się seanse i kazałem coś wybrać. Rezolutna dziewczyna rzuciła okiem na dwa wyrazy: Sin City. Czym prędzej ripostowałem mrucząc nie, szybciej niż ona zdążyła cokolwiek pisnąć (film widziałem – pyszny).
Moją uwagę zwrócił następnie jednoczłonowy tytuł, mianowicie Madagaskar. Uwaga siostry też się na tym skupiła i jakimś cudem doszliśmy do porozumienia. Sala pełna, co chyba nie powinno dziwić. Po chwili gasną światła, przelatują reklamy, miłym głosem odzywa się pan Kuba Rozpr... znaczy Wojewódzki z nie mniej miłym kolegą, którego nazwiska i imienia nie pamiętam, i wreszcie panowie od czarnej roboty puszczają film. Co jakiś czas zerkam na siostrę, szczególnie w momentach, gdy gromadka z rąbniętego zoo odwołuje się w swych kwestiach do PeeReLu, wulgaryzmów i tym podobnych rzeczy. Olśniło mnie. Wiecie do jakiego wniosku doszedłem? Te bajki nie są dla dzieci! Tworzą je i tłumaczą dorośli ludzie, mający wyrobiony światopogląd. Dorzucają ciągle elementy, które ich śmieszą i bawią. O dziwo dzieciakom to jakoś nie pasuje (chyba, że choruje się na śmiech zaraźliwy, na który widocznie zapadł młody chłopaczek siedzący za mną). Nie wydaje mi się, aby siostra zrozumiała choć jeden z dialogów przeprowadzonych przez gang nigga-capone-lee pingwinów. Śmieszył ją co prawda humor sytuacyjny, ale ten śmieszy chyba każdego :-). Po wyjściu z kina była nieco zmieszana, aczkolwiek nie wstrząśnięta. Ja byłem ubawiony do łez. Reszta rodziny też płakała, ale... chyba z innego powodu.