autor: Szymon Liebert
Recenzja Blade of Destiny HD - remake Realms of Arkania to dramat jakich mało
Recenzujemy remake jednej z legend RPG – Realms of Arkania: Blade of Destiny HD. W tym przypadku sprawa jest dość jasna. Dostaliśmy niedokończoną grę, przy której niedoskonały pierwowzór wydaje się świetną produkcją.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
- to wciąż kultowe Blade of Destiny.
- kiepska próba „poprawienia” gry;
- słaba i niepotrzebna grafika 3D;
- koszmarne sterowanie i system walki;
- błędy, błędy, błędy...
- błędy, błędy i błędy.
Realms of Arkania to jedna z najbardziej cenionych serii RPG w historii tego gatunku. Przynajmniej w moim prywatnym rankingu, bo przed laty zagrywałem się w Blade of Destiny, Star Trail i Shadows over Riva do upadłego. Zagrywałem czy może raczej szarpałem z nimi, próbując zrozumieć, jak działa ich mechanika, gdzie należy się udać, żeby zaliczyć quest, i czemu tak często moja drużyna ponosi porażkę. Tytuły te były trudne, bezwzględne i grubo ciosane. Wiecie, co by im się przydało? Remake, który poprawi niedociągnięcia, usprawni interfejs i doda samouczek tłumaczący działanie statystyk i umiejętności. Najwidoczniej ktoś pomyślał tak jak ja, bo do sprzedaży trafiła niedawno pierwsza odsłona Realms of Arkania, czyli Blade of Destiny, w wersji HD. Ochoczo rzuciłem się do ratowania świata przed orkami i szukania tytułowego ostrza – miecza, który może odmienić losy tego uniwersum. Liczyłem na remake wierny oryginałowi, ale wprowadzający lekkie modyfikacje systemu, który był toporny nawet w latach 90. Niestety, powrót do jednej z moich ulubionych gier okazał się prawdziwym koszmarem i być może najgorszym przypadkiem próby „odrestaurowania” legendy, jaki widziałem.
Ostrze przeznaczenia... zardzewiało?
Blade of Destiny rozpoczyna się w mieście Thorwal, któremu zagraża atak ze strony orków. Grupa śmiałków prowadzona przez gracza zostaje wysłana z misją powstrzymania inwazji, w czym może pomóc tytułowe ostrze, należące do legendarnego władcy. Problem polega na tym, że miecz znajduje się gdzieś na terenach orków, na które zapuszczają się tylko samobójcy. Wieść niesie, że lokalizację artefaktu zaznaczono na mapie przekazywanej przez potomków jego właściciela. Niestety, ta została podarta na strzępy i każdy jej fragment trafił w ręce innego człowieka. I tu klaruje się pomysł, jak podejść do tej misji – przemierzyć świat, zebrać kawałki mapy i zdobyć „ostrze przeznaczenia”. Zrealizowanie tego zadania było cholernie trudne już w podstawowym Blade of Destiny. W edycji HD jest praktycznie... niemożliwe.
Niemożliwe, bo wersja produkcji, jaką otrzymałem do recenzji, pęka w szwach od błędów najgorszego typu, czyli takich, które psują rozgrywkę. Chyba wystarczy przykład pierwszych podziemi, które pozwalają w miarę spokojnie rozwinąć postacie i zdobyć trochę pieniędzy – do tej lokacji po prostu... nie da się wejść. Naprawdę zamurowało mnie, gdy to odkryłem, chociaż od początku czułem, że coś w tym dziwnym tworze nie gra.
Nazwa Realms of Arkania może wydawać się obca młodszym fanom RPG, więc warto wspomnieć, że seria ta opiera się na systemie Das Schwarze Auge, który w ostatnich latach doczekał się paru innych gier. To przaśne, pełne pijackich burd i heroicznych czynów uniwersum znamy między innymi z dwóch odsłon Drakensanga. Świat stworzony przez Ulricha Kiesowa w 1984 roku jest też tłem dla przygodówki The Dark Eye: Chains of Satinav.
Niedokończona gra
Pamiętam, że Blade of Destiny było nieprzejednane i najmniejsza pomyłka w rozmowie z jednym z posiadaczy fragmentu mapy mogła doprowadzić do porażki. Gra miała też sporo dziwacznych błędów i zdecydowanie nie dało się nazwać jej doskonałą. Wszystkie niedociągnięcia pierwowzoru bledną przy tym, co zastajemy w Blade of Destiny HD, bo to produkcja niedokończona, która wymaga jeszcze paru miesięcy testów i poprawek. W przeróbce nie ma pewności, czy cokolwiek zadziała – nie mówiąc już o głównym queście – bo nagromadzenie niedoróbek okazuje się wręcz komiczne. Ktoś powie, że da się w to grać, może nawet da się przejść kampanię w takim stanie. W porządku, ale nie jest to szczególnie komfortowe. Przy każdej kolejnej wpadce człowiek przeklina to, że w ogóle traci czas na tego potworka.