autor: Borys Zajączkowski
Sid Meier's Civilization III - recenzja gry
Zgodnie z samym tytułem gry, mamy do czynienia ze starą, dobrą „Cywilizacją”, nie zawierającą udziwnień ponad miarę, kolejnym kamieniem milowym na drodze jej rozwoju...
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Przyznaję się bez bicia, że zabierając się do pisania recenzji trzeciej części „Cywilizacji”, czuję się mały i nieważny. Koniec końców, cóż mądrego mogę napisać o grze – legendzie komputerowych wojen i królowej-matce wszystkich gier strategicznych, której kolejnym odsłonom miliony ludzi na całym świecie poświęciły miliardy godzin swojego czasu? Chyba nic. Mogę jednak (i jedynie) poświęcić kilka kolejnych akapitów rozważaniom, czy trzeci etap przybliżeń do ideału wnosi ze swoim pojawieniem się coś nowego, coś jeszcze wartościowszego i czy ma szansę spełnić niemałe i monotonicznie rosnące oczekiwania wielkiej społeczności uzależnionych. I taki właśnie zamiar żywię.
Przede wszystkim śpieszę uspokoić znerwicowanych oczekujących i zapewnić, iż zgodnie z samym tytułem gry, mamy do czynienia ze starą, dobrą „Cywilizacją”, nie zawierającą udziwnień ponad miarę, kolejnym kamieniem milowym na drodze jej rozwoju.. Oczywiście, gdyby trzecia część nic nowego ze swoim pojawieniem się nie wnosiła, wówczas stawiałaby samą siebie pod znakiem zapytania o sens istnienia. Podobnie jak i poprzednio (tzn. pięć lat temu – oto prawdziwy test na inteligencję: kiedy pojawi się część czwarta? – uzupełnij ciąg dat: 1991, 1996, 2001, ...), gdy pewne zasady uległy uporządkowaniu, inne zostały dodane i pojawiło się trochę acz nie za dużo nowych koncepcji, tak i tym razem „Cywilizacja” odmłodniała owocując nowymi pomysłami i współczesną im oprawą. Szczęśliwie dla starych wyjadaczy, autorom obecnego projektu udało się, jak uważam, zachować ducha i grywalność poprzednich części, oddając jednocześnie graczom pod rozwagę gro nowych możliwości. Dlatego właśnie, gdy sam sobie zadałem pytanie, czy warto wyłożyć kasę na zakup CIV3, sam sobie odpowiedziałem (po całodziennym graniu, przynajmniej), że tak, warto, jeśli się w poprzednią część ciągle gra, a tymczasem nasz komputer (bardzo) zdecydowanie odmłodniał, w przeciwieństwie do nas samych. Ale do rzeczy...
Odpalamy. Intro – ładne, bardzo pasuje, menu – estetyczne i dobrze nam znane, nowa gra, wybór wielkości mapy, zróżnicowanie terenu – wszystko znacznie bardziej elegancko podane niż ostatnim razem (czyt.: w drugiej części), wybór nacji i pierwsze zaskoczenie – poszczególne narody różnią się od siebie (oj, żeby to przeczytał mój historyk, który cztery lata – jego sukces, że tylko cztery – spędził na ciężkich walkach z moim nieuctwem). Nie są to wprawdzie – i bardzo dobrze, że nie są – jakieś wielkie różnice, lecz takie akurat, by zastanowić się chwilę, jakie podejście do swojego rozwoju cywilizacyjno-militarnego najbardziej nam pasuje. Każda nacja przejawia bowiem dwie, spośród sześciu możliwych, jej przyrodzone zdolności – kupieckie, ekspansywne, przemysłowe, wojskowe, religijne lub naukowe, a każda z nich tłumaczy się na konkretne korzyści czy też upośledzenia w trakcie gry. Z tym sumuje się jeszcze pewien bonus, wynikający zwykle z rzeczywistych uwarunkowań historycznych, w postaci posiadania jakiejś właściwej dla danej nacji jednostki, górującej nad sąsiadami. W przypadku Rzymian są to legioniści zamiast standardowych Swordsmen, Niemcy posiadają lepsze czołgi, impi Zulusów zaś sieją postrach w szeregach zwykłych włóczników. Każda nacja więc swoją charakterystykę ma ustaloną z góry i tym samym na początku dysponuje tymi samymi zasobami ludzkimi i intelektualnymi – skończyło się kilkunastokrotne uruchamianie gry w oczekiwaniu na dwóch Settlerów. Myślę, że to dobrze, bo zwyczajnie oszczędza nieco nerwów, a dla lubiących niespodzianki zawsze pozostaje przypadkowy wybór swojej cywilizacji.