autor: Michał Basta
The Saboteur - recenzja gry
Jedna z ostatnich głośnych premier tego roku już za nami. Czy połączenie motywów z Grand Theft Auto i Assassin's Creed osadzone w czasach II wojny światowej pozwoli "Sabotażyście" osiągnąć sukces?
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Nie silili się twórcy The Saboteur na oryginalność, oj, nie silili. Od pierwszego uruchomienia nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że gram w połączenie Grand Theft Auto IV i Assassin’s Creed, umiejscowione w czasach II wojny światowej. Pandemic Studios dosłownie żywcem ściągnęło z tych głośnych produkcji sporo sprawdzonych rozwiązań, przez co nieustannie prześladowało mnie uczucie deja vu. Z czasem podobne myśli zatarły się, a The Saboteur wciągnął mnie na długie godziny.
Głównym bohaterem gry jest twardy Irlandczyk o imieniu Sean Devlin, który przed 1939 był kierowcą wyścigowym. Różne perypetie spowodowały, że po wybuchu wojny musiał schronić się w zajętym przez nazistów Paryżu. Nie mogąc odnaleźć się w nowej rzeczywistości, Sean całymi dniami przesiaduje w kabarecie i pije na umór, rozczulając się nad swoim losem. W końcu postanawia coś zmienić. Wstępuje w szeregi francuskiego ruchu oporu i kierując się osobistą zemstą, dąży do zrewanżowania się Niemcom za życiowe tragedie.
Fabuła w The Saboteur nie zachwyca, ale szpiegowsko-sensacyjny klimat dobrze wpisuje się w konwencję gry. Kolejne wydarzenia poznajemy ze scenek, w których bohaterowie toczą ze sobą rozmowy. Niestety poziom dialogów oraz same postacie do pięt nie dorastają tym z GTA IV – są to jedynie przeciętnie wykonane przerywniki, dające chwilę na złapanie oddechu między kolejnymi zadaniami. Trochę szkoda, że nie popracowano bardziej nad wiarygodnością bohaterów. Dotyczy to głównie Seana, którego hardy irlandzki sposób bycia jest mocno przerysowany i na początku wręcz irytujący. Upijanie się do nieprzytomności, zadzieranie z co drugą osobą i sypianie z każdą napotkaną kobietą karykaturalnie kontrastuje ze wzdychaniem do tej jedynej, która za Devlinem nie przepada. Z czasem można się do Seana przyzwyczaić, ba, nawet polubić jego styl, ale wątpię, żeby pozostał w pamięci graczy na dłużej. Warto jeszcze dodać, że sama II wojna światowa jest jedynie tłem dla wydarzeń toczących na ekranie, a te ze zgodnością historyczną mają niewiele wspólnego.
Jak w każdej grze z otwartym światem sami decydujemy, kiedy i do jakich misji przystąpimy. W tej kwestii The Saboteur prezentuje się naprawdę okazale, ponieważ oprócz zadań głównych i pobocznych pojawia się również masa mniejszych celów, rozrzuconych po Paryżu i okolicach. Niemal na każdym kroku spotykamy składy zaopatrzenia czy wieże strażnicze, które aż proszą się o zniszczenie. Wysadzenie w powietrze jednego obiektu, powoduje, że od razu nabieramy chęci na unicestwienie kolejnego celu i tak w kółko. Dzięki temu zwiedzanie świata gry jest naprawdę wciągające i często powoduje, że zapominamy o prawdziwych zadaniach.
Misje główne i poboczne są zróżnicowane i stoją na niezłym poziomie. Wachlarz celów jest naprawdę spory: od wyścigów, poprzez zwykłe strzelaniny i odbijanie więźniów, na podkładaniu ładunków wybuchowych i zabójstwach konkretnych postaci kończąc. Niemal każde z zadań możemy rozegrać (albo choćby rozpocząć) przynajmniej na dwa sposoby – frontalnym atakiem lub po cichu. Druga możliwość staje się dostępna po założeniu niemieckiego munduru, który zdejmujemy z martwego przeciwnika. Będąc w przebraniu, trzeba zachować ostrożność, ponieważ każde podejrzane zachowanie może nas zdemaskować. Nie należy zatem biegać, wdrapywać się na mury albo co gorsza podkładać dynamitu na oczach nazistów. Niewskazane jest również podchodzenie zbyt blisko do wrogich żołnierzy, którzy po kilkunastu sekundach nas rozpoznają. Takie rozwiązania rodem z rasowych skradanek świetnie urozmaicają zabawę.