„Co anime robi lepiej od zachodnich animacji?” Oto, czemu świat zakochuje się w produkcjach z Japonii
Oglądam anime odkąd byłem dzieckiem. Pamiętam czasy, gdy trzeba było tłumaczyć się z tej pasji – „dziwne japońskie bajki” (lub chińskie - słyszałem obydwie wersje) mówiono, krzywo się patrząc. Dla wielu z nas to była ucieczka, bezpieczna przystań pełna emocji, głębi i tematów, o których gdzie indziej się nie mówiło. Oglądanie anime było czymś osobistym, rodzajem więzi z czymś, co mówiło do mnie swoim oryginalnym językiem.
Dziś anime stało się popularne. Dostępne wszędzie, modne, komentowane, konsumowane. Z jednej strony to dobrze – łatwiej o dostęp, o rozmowę, o wspólnotę. Ale z drugiej… czuję, że coś bezpowrotnie się zatraciło. Przemysł napędzany jest teraz przez oczekiwania mas – produkcje muszą być bezpieczne, powtarzalne, "klikalne". Nowi fani chcą więcej tego samego, więcej isekai, więcej szkolnych komedii z kalki, więcej znanych schematów. A przez to coraz mniej miejsca zostaje na eksperyment, na ryzyko, na dziwność, którą kiedyś anime niosło w sobie jak sztandar.
Tęsknię za czasami, kiedy można było natknąć się na coś tak niepokojącego i wielowarstwowego jak Serial Experiments Lain, coś tak refleksyjnego i podszytego egzystencjalnym niepokojem jak Paranoia Agent, coś tak absurdalnie lekkiego i satyrycznego jak Irresponsible Captain Tylor, albo przygodowego i barwnego jak Slayers. Każde z tych anime miało własną tożsamość, charakter, odwagę by być wyjątkowym. Dziś, gdy coraz więcej tytułów powstaje z myślą o trendach i zyskach, mam wrażenie, że gubi się to, co kiedyś czyniło anime wyjątkowym – szczerość, pasję i nieprzewidywalność, ogromna szkoda...
Oczywiście, nadal pojawiają się tytuły, które mają odwagę być inne – jak Ping Pong the Animation, Wonder Egg Priority, Sarazanmai, Devilman Crybaby, Shouwa Genroku Rakugo Shinjuu czy The Night is Short, Walk On Girl, wymieniając na szybko niektóre z ostatnich lat. To anime, które wciąż mają coś do powiedzenia, eksperymentują z formą, estetyką, opowiadają historię z sercem i bez kompromisów. Ale są one w wyraźnym odwrocie – zepchnięte na margines sezonowej papki, przegapiane lub niezrozumiane przez szerszą publikę. To wyjątki, które przypominają mi, że iskra jeszcze nie zgasła – po prostu trzeba jej szukać głębiej, bo nie świeci już tak jasnym blaskiem jak dawniej.
Czasem łapię się na tym, że choć kiedyś animacja była prostsza, bardziej ograniczona technicznie, to jakoś… lepiej się to oglądało. Wracam z dużą chęcią do tytułów sprzed dwóch dekad ( oraz starszych)– one nadal mają w sobie duszę. Ergo Proxy ze swoją duszną atmosferą i egzystencjalnym klimatem. Kamichu! – lekka komedia, a jednak z pięknymi tłami, spokojnym rytmem i zaskakująco dobrze napisanymi bohaterami. To wszystko zostawia coś w środku, sprawia, że czuję się znowu jak wtedy – dziecko, które patrzy na świat przez ekran i widzi coś więcej niż tylko animację. Widzi opowieść, która zostaje na lata.
Właściwie to jest przeciwnie. Im bardziej dostępne są rzeczy dla szerokiego grona odbiorców tym mniejsza ich różnorodność.Japońskie seriale animowane jak i filmy stają się właśnie coraz gorsze. Jak kiedyś można było wybierać w seriach na sezon tak aktualnie to są moze dwie bądź trzy znośne. Osobiście przerzuciłem się tak dwa lata temu na chińskie tytuły ponieważ naprawdę mocno się rozkręcają i nie żałuję w żadnym stopniu. Jak ktoś chce obejrzeć sobie przykładowo stara serie która zjada dzisiejsze to polecam kreskówkę dla dzieci o nazwie Teen Titans tylko ta dawną. To było coś.